Literatura

Biegunki pod skrzydłami Nike

Olga Tokarczuk jest w tej niefortunnej sytuacji, że jako człowiek przerasta własne pisanie. Cokolwiek mianowicie napisze, to nie będzie to tak ciepłe, życzliwe, ciekawe i otwarte jak ona sama. Ot, kolejne literackie skórki zrzucane niczym przez węża. Ale ludzie te wylinki podnoszą, dosyć nawet tłumnie, uważnie oglądają, oceniają, przymierzają, eksponują na wystawach nobliwych, zacnych.

 

Krytycy nie zawsze wpadali w zachwyt, jak tak zwany przeciętny czytelnik. Przez lata pozostawali w ariergardzie zachwytu. Poszukiwali czegoś, co umykało po lekturze Domu dziennego, domu nocnego czy Prawieku i innych czasów. Jeżeli jednak jakaś powieść wreszcie zasłużyła na Prestiżową Nagrodę, to rzeczywiście Bieguni. Jak w żadnej chyba innej (pojedyncze opowiadania z Gry na wielu bębenkach pomijam) autorka ujawnia szczegóły autobiograficzne i warsztatowe, a także – bezpośrednio jak nigdy wcześniej – poglądy na różne egzystencjalne kwestie. Krótkie segmenciki, które składają się, obok kilku przeplatających się fikcyjnych narracji, na zróżnicowaną i niezbyt spójną całość, zawierają trafne, niekiedy mądre obserwacje i konkluzje, dotyczące kondycji człowieka jako podróżnika i różnych zjawisk wyłuskanych z bogactw współczesnego, a także minionego świata. Zawarte w książce opowiadania: o małżeństwie turystów, z których połowa (z dzieckiem) się gubi, odnajduje, następnie odchodzi, zrażona nieufnością, o preparatorze i konserwatorze ciała, który nie chce zapłacić za dostęp do laboratorium mistrza seksem ze starszą kobietą – wdową po nim, o kochance z młodości, która przemierza cały świat, by uśpić terminalnie chorego eks-kochanka, o dawnym jednonogim wirtuozie preparacji zwłok oraz o jego córce, by wymienić te najobszerniejsze – mogłyby stanowić odrębne całości. Wspólną ich cechą byłaby sensacyjność, począwszy od historii nieco kryminalnej (Kuniccy), poprzez nieco psychotyczną (profesor Verheyen przechowujący i rozcinający na drobinki własną, amputowaną przed laty nogę), obyczajową (uwodzący studentki doktor Blau sam nieskłonny do seksualnego kompromisu w imię nauki), aż do moralnej (nielegalna eutanazja w imię dawnej miłości, rozwianej tak zwaną wichurą dziejów).

 

Opowieści mają też nieco dziwaczny posmak, niekiedy graniczący z groteskowością. Historia serca Chopina przemycanego przez granicę pod spódnicą, gdyby została nieco inaczej opisana, nawiązywałaby do tradycji Gombrowicza. Jednak charakterystyczny dla Tokarczuk niewartościujący, unikający językowego ekscesu styl nie pozwala uchwycić intencji pisarki. Wieloznaczność jest cechą tej książki, nawet jeśli w poszczególnych fragmentach możemy odnaleźć jakieś wyraźniejsze tropy. Humorystyczny cytat z rozdziału O innych cudownych i osobliwych ludziach praprzewodnika autorstwa księdza Benedykta Chmielowskiego (s. 81-82), dotyczący ludzi o psich głowach i zębach, czasowym oddaleniem koresponduje z XVI-wiecznym opisem zwielokrotnionych relikwii, gdy to pewien Polak widział „część głowy świętej Urszuli (temu mi dziwno, bom i w Kolnie nad Renem też zupełną widział i dotykał niegodnymi ustami swemi)” (s. 117-118). Stąd zaś do szczegółowego opisu resekcji serca Chopina i przekładania go do większego słoja tylko krok, choć w książce to ponad dwieście stron (s. 351-361). Po drodze oczywiście mamy mnogość sekcji i preparatów, a nawet wypicie przez wygłodniałych i spragnionych marynarzy alkoholowych konserwantów, w których ludzkie fragmenty były przechowywane podczas rejsu do Rosji Piotra I. Jednak wymowa tych opisów bywa różna (Serce Szopena zdaje się jednak fizjologiczno-patriotyczne, nie zabawne), a wieloznaczność i nieostrość (pomimo drobiazgowości anatomicznej deskrypcji) po raz kolejny zdają pozostawiać czytelnika w rozterce („o co chodzi z tym sercem?”).

 

Bieguni, inaczej niż sugeruje tytuł (nawiązujący do sekty uznającej ruch i podróżowanie za sposób walki z diabelskimi wpływami), to nie książka o podróżach, choć stanowią scenerię większości narracji, ale o ciele, cielesności, niespełnionej seksualności. Pełno tu cielesności, zarówno żywej, jak i wypreparowanej. Koncentracja na ludzkich członkach przebija motywy podróżne, dominuje nad nimi, przesłania. Najsilniejszy mięsień ludzkiego ciała (s. 199-200), poruszający się, produkujący przekleństwa, by uchronić właścicielkę od złego, język zakutanej biegunki jest tylko (w kiwającym się ciele) wehikułem ruchu. Jednak nie różni się zanadto od języków wypreparowanych przez Filipa Verheyena i jego córkę, składowanych ku chwale nauki w słojach, a więc od języków statycznych, konserwowych. Skojarzenia czytelnika nie muszą być wprawdzie skojarzeniami pisarki, ale coś musiało ją przecież doprowadzić do obrania takiego właśnie kierunku poszukiwań. Fascynacja ciałem?

 

Odpowiedź taka wydaje się nazbyt ogólna. W końcu penetrowanie wybiegów modelek i seksistowsko, w jedną lub w drugą stronę, podrasowanych reklam, też jest swego rodzaju przejawem fascynacji ciałem, a nie ma tego w omawianej książce. Wnętrze ciała jest jednak domeną znacznie mniej poznaną w literaturze fikcji, jego eksponowanie może być uznane za zabieg nowatorski. Ta oryginalność wciąż pozostawia nas z pytaniem, czemu ma służyć, poza sensacyjnością. Ciekawość małej, dosyć psotnej dziewczynki, jako oczywista przyczyna wydaje się złym, bo minimalistycznym tropem. Podróż w głąb ciała jest możliwym surogatem podróży w głąb ludzkiej duszy. Autorka pisze: „ten, kto szuka porządku, niech unika psychologii. Niechże się zdecyduje raczej na fizjologię czy teologię, będzie miał przynajmniej solidne oparcie – albo w materii, albo w duchu; nie pośliźnie się na psychice. Psychika to bardzo niepewny obiekt badań” (s. 16). Na szczęście na potrzeby dalszych stron dzieła wybiera (racjonalnie!) fizjologię (a właściwie anatomię), choć pogląd, że teologia, ze swoim zmyślonym, irracjonalnym i nielogicznym balastem antynaukowości, dostarcza więcej porządku aniżeli psychologia, w swym zasadniczym nurcie sceptyczna i obiektywna, wydaje się kuriozalny. Czyżby była to racjonalizacja własnego zawodowego i życiowego wyboru – odejścia od psychologii stosowanej? Dziwi to nieco u tak uznanej i czytanej pisarki. Ale takie osobiste wyznania, paradoksalnie i między innymi, stanowią o uroku Biegunów.

 

Same podróże (tytułowi bieguni to przecież wieczni podróżnicy) oscylują pomiędzy stanowiącymi kwintesencję globalizacyjnej mobilności bogatych lotami międzykontynentalnymi (te, obok podróży promem uprowadzonym przez Eryka, stały się udziałem narratorki – autorki) a uwięzionym w tłoku i samotności wielkiego miasta wahadłowymi, powierzchniowo bezsensownymi lokomocjami metrem. Tytułowa bohaterka, stająca się na naszych oczach współczesną biegunką (podróżującą, w granicach możliwości, dla podróżowania jako aktu ofiary, odkupienia, ekspiacji), znajduje w przejazdach miejską kolejką nowy punkt widzenia. Upiorność sytuacji domowej Annuszki, w której nieodwracalnie skazana jest na niepełnosprawne dziecko i męża alkoholika, skłania ją do poszukiwania zmiany, być może ucieczki. Ta przyziemna, mało nobilitująca eskapistyczna motywacja nie wyklucza jednak duchowej podróży do ziemi nieznanej. Nawiązanie kontaktu z prawdziwą biegunką – Galiną, możliwe jest dzięki materialnej przewadze Annuszki (dzięki pieniądzom z poprzedniego życia może fundować jej jedzenie), jednak głębokie, duchowe porozumienie okazuje się niemożliwe. Monolog biegunki stanowiący jej życiowe, związane z ideologią sekty credo, pozostaje właśnie monologiem, wypowiedzianym w areszcie. Ostatecznie Annuszka wraca do swojego mieszkania w bloku. Być może unika tego, co – po przekroczeniu cienkiej granicy pomiędzy normalnością a obłędem – spotkało bohatera powieści Stefana Chwina Złoty pelikan. Powraca więc, bogatsza o niezwykłe doświadczenie, do swojej małej, nieznośnej stabilizacji, a powrót ten niesie przesłanie: z podróży wracamy w to samo miejsce, choć nie tacy sami. Złośliwy czytelnik mógłby dopowiedzieć: jaka podróż, taka zmiana.

 

Pikantne, choć starannie miarkowane, aluzje i smaczki seksualne (prezerwatywy obok biblii w hotelu, awanse wdowy po Mole’u, powrót seksturystów samolotem) dodają książce sensacyjności, choć nie w takim stopniu, jak owa konserwowana cielesność i towarzyszące jej historie, choćby wypchanie zwłok czarnego doradcy jednego z austriackich arystokratów i wystawienie ich na widok publiczny. Obok fascynujących opisów, jak te dotyczące anatomicznych sekcji i swoistego chemicznego unieśmiertelniania części zwłok, nie brak narracyjnych mielizn, do których zaliczyć możemy opisy rzekomych wykładów na lotnisku czy pseudokryminalny wątek zniknięcia żony Kunickiego. Natomiast co najmniej jedna historia ma wpisaną kontrowersję etyczną: ciekawie pisarsko (z odliczaniem prowadzącym do śmierci) rozwiązane opowiadanie o eutanazji. Jej wykonawczyni, przybyła z bardzo daleka, z innej części kuli ziemskiej, ujdzie prawnym konsekwencjom, a przesłanki jej działania, choć bez wyraźnych wskazań ze strony narratorki, wydają się szlachetne. Niedoceniający sposób relacjonowania z pewnością oddala książkę, z korzyścią dla niej, od moralitetu. Stawia pytania, czyni to z sugerującą intonacją, ale nie narzuca odpowiedzi.

 

Zdarzają się też w mozaice wątków i tematów perełki w rodzaju akapitów zaczynających się od: „Świata jest za dużo. Należałoby go raczej zmniejszyć, a nie poszerzać, powiększać” (s. 68) lub „Myślę, że takich jak ja jest wielu. Znikniętych, nieobecnych” (s. 60). Inne z kolei wprowadzają rzecz rzadką, jeśli nie zupełnie nieobecną we wcześniejszych pracach Tokarczuk – ironię, dodajmy: lekką, nie nachalną, ciepłą. Weźmy choćby taki kawałek: „Celem mojej pielgrzymki jest zawsze inny pielgrzym. Tym razem ułomny, w częściach” (s. 25). Po czym następuje opis anatomicznych preparatów. Dystans niewątpliwie służy prezentacji obiektów, których opisanie może wywoływać negatywne emocje.

 

Nie ustrzegła się, co nieco zaskakuje w tak wysoko ocenianej książce, Olga Tokarczuk błędów rzeczowych. W ich kontekście należałoby postawić szersze pytanie. Na ile twórca utworów fabularnych, ale z pewną, mocno zasugerowaną zawartością popularno-naukową, ma prawo przekraczać granicę pomiędzy fikcją a nieprawdą? Czym innym bowiem jest najbardziej nawet prawdopodobna fabuła, którą czytelnik rozpoznaje jako fikcyjną, czym innym zaś podawanie błędnych definicji. Trudno czynić zarzut z cytowania nieistniejących źródeł (Księga symptomów) czy ze stworzenia nieistniejącej gałęzi psychologii (psychologia podróżna) – w końcu pseudoźródeł, szarlatanów i pseudonaukowców jest tak dużo, że właściwie wymyślenie kolejnych czy opisanie istniejących nie robi wielkiej różnicy, jednak podanie nazwy angielskiej zjawiska dobrze opisanego w psychologii (Mean World Syndrome, s. 22) we wprowadzającym w błąd kontekście, robi fatalne wrażenie, zwłaszcza że autorka niewiele stron wcześniej przyznaje się, co prawda dystansując się od niego, do psychologicznego wykształcenia.

 

Pomimo powyższych zastrzeżeń, przyznaję, czasami, jak na fikcyjną produkcję, nieco zbyt pedantycznych, należy oddać literatce sprawiedliwość. Biegunów czyta się dobrze, choć – do czego zachęca modułowa konstrukcja ze światłem między fragmentami – niekoniecznie jednym tchem. Brak presji fabuły zapewnia pewien oddech i książce, i czytelnikowi. To z pewnością nowa jakość w pisarskim rozwoju Olgi Tokarczuk. Jakąkolwiek więc ocenę w swojej czytelniczej nieskromności wystawimy uskrzydlonej przez Nike książce, to niewątpliwie będzie to ocena z dużym plusem.

 

 

 

 

Olga Tokarczuk, Bieguni

Wydawnictwo Literackie

Kraków 2008

 

Jarosław Klebaniuk
 

Jarosław Klebaniuk

Jarosław Klebaniuk

57 Wrocław
77 artykułów 2 teksty 54 komentarze
W pracy naukowej zajmuję się postawami politycznymi. Poza tym działam społecznie w redakcji portalu Lewica.pl. Pisuję też recenzje i teksty publicystyczne. Prowadzę blog w portalu NaTemat. W "Akcencie", "Frazie", "Kresach" i "Lampie" publikowałem…


Dodaj komentarz anonimowo lub zaloguj się
 
Justyna D. Barańska
Justyna D. Barańska 2 marca 2011, 16:33
Proszę zajrzeć tutaj, jak powinien wyglądać artykuł pod względem standardów edycyjnych: www.wywrota.pl/db/artykuly/18168_manifest_kierowcy… i następnym razem się nimi kierować.

Po drugie, strasznie toporny i rozwlekły styl pisania, niejednokrotnie w zadaniach-tasiemcach zgubiłam sens tego, co miały mówić.

Po trzecie, zabawa fikcją i odwoływanie się do nieistniejących źródeł, terminów, wydarzeń naprawdę nie jest nowe w literaturze, nie tylko w Polsce; wcale też nie podważa naukowego autorytetu. Trzeba raczej zadać pytanie, w jakim celu taki chwyt.
Marcin Sierszyński
Marcin Sierszyński 4 marca 2011, 13:59
Toporny? Nie powiedziałbym. To porządny esej o książce, taki, jaki przyjmują do druku redaktorzy poważnych pism literackich. Bardzo się cieszę, że ukazał się tutaj - rzuca trochę inne światło na książkę Tokarczuk.
olivia 4 marca 2011, 21:26
Mnie tez sie podoba. :)
Jarosław Klebaniuk
Jarosław Klebaniuk 5 marca 2011, 08:48
Pani Justyno, dziękuję za przesłanie linku do standardów edycyjnych. Będę się nimi kierował.

Przykro mi, że nie doceniła Pani mojego stylu. Pocieszam się jednak tym, że Andrzejewski czy Bernhard, którzy także układali długie zdania, podobnie jak ja nie spotkaliby się z Pani uznaniem.

Nie czyniłem Tokarczuk zarzutu z powodu odwoływania się przez nią do nieistniejących źródeł, ale z powodu błędu rzeczowego w definiowaniu kategorii psychologicznej, której akurat sam wielokrotnie używałem w swoich naukowych tekstach. Tokarczuk nie wymyśliła "syndromu złego świata", ale wprowadziła czytelników w błąd co do jego znaczenia. Jest to o tyle irytujące, że szkodzi nauce. To ja się męczę na seminariach, żeby studenci wiedzieli, a tu mi ktoś w popularnej książce robi krecią robotę ;-)
Jarosław Klebaniuk
Jarosław Klebaniuk 5 marca 2011, 08:57
Panie Marcinie,
Pani (Panno?) Migotko,

bardzo dziękuję za miłe słowa. Uznanie jest jedną z tych rzeczy, które lubię w pisaniu. Wiem, wiem, to próżność, ale wśród różnych form powiększania własnego "ja" ta jest bodaj jedną z najmniej szkodliwych. Może dzięki temu nie wybieram się na wojnę ani nie kandyduję w wyborach ;-)
Jarosław Klebaniuk
Jarosław Klebaniuk 5 marca 2011, 09:01
Nie bardzo wiem, co to znaczy, że "artykuł czeka na autoryzację". Jeśli czeka na coś, co jako autor powinienem zrobić, to niniejszym autoryzuję :)
Justyna D. Barańska
Justyna D. Barańska 5 marca 2011, 09:45
Może ta toporność wynikała z tego, że czytałam zanim się wzięłam ze edytowanie, ale nagromadzenia "i" w zdaniu i tak nie lubię. Jeżeli chodzi o Jerzego Andrzejewskiego, to jego teksty akurat sobie cenię. Kiedyś czytając w autobusie "Ciemności kryją ziemię", zaczepili mnie panowie żule i usilnie wmawiali, że fajne fantasy mam ;) Ale może to w ogóle nie o tego Andrzejewskiego chodzi.

Ze względu na to, że nie puszczamy wszystkiego, autoryzacji dokonuje moderator, co oznacza tyle, że tekst ukaże się na Wywrocie. Teraz był w poczekalni.

A całkiem niedawno ukazała się u nas inna recenzja tej książki. Zatem zostawiam link dla czytelników: www.wywrota.pl/db/artykuly/18263_bieguni_olgi_toka…
Jarosław Klebaniuk
Jarosław Klebaniuk 5 marca 2011, 10:51
"Idzie skacząc po górach", o ile pamiętam, zostało napisane jednym zdaniem, więc broniłem swoich nie aż tak długich zdań, powołując się na twórczość mistrzów. Jerzego Andrzejewskiego bardzo cenię, ale moim ulubionym pisarzem jest Thomas Bernhard, w Polsce mniej znany, niezwykle oryginalne "niesforne dziecko" literatury austriackiej. Pisał używając wielu powtórzeń, a pomimo to, a może własnie dlatego, jest to proza magiczna i magnetyczna. Gorąco polecam, jednak ostrzegam, że to silne przeżycie, nie dla wszystkich pozytywne (niektórzy nie trawią tego pisarstwa). Tu jest moja recenzja "Zaburzenia":
lewica.pl/index.php?id=22223

Pozdrawiam :)
Justyna D. Barańska
Justyna D. Barańska 5 marca 2011, 13:18
Zatem wpisuję książkę na moją listę przyszłych lektur.

W ogóle zastanawiałam się nad odmianą biegunów, no bo.. bądźmy szczerzy, ale nazwanie bohaterki biegunką jest wyjątkowo okrutne ;)
Jarosław Klebaniuk
Jarosław Klebaniuk 5 marca 2011, 14:23
Prawdę mówiąc w tytule specjalnie zagrałem tym słowem. Gdybym go zobaczył w obcym tekście, to skojarzenie miałbym zdecydowanie fizjologiczne, a nie religijne ;)

Z powieści Bernharda moja ulubiona to "Przegrany", choć najbardziej znana, największa i w pewnym sensie najważniejsza to "Wymazywanie".
Krystian Lupa zrobił kilka spektakli wg dramatów Bernharda, m.in. "Immanuela Kanta". Niedawno w TVP Kultura puścili wielogodzinny spektakl zrobiony na podstawie "Wymazywania".
olivia 5 marca 2011, 17:58
Czytalam ''Przegranego''. :))

Czekam niecierpliwie na wiecej Pana recenzji.
Paweł Kaczorowski
Paweł Kaczorowski 5 marca 2011, 21:40
Serce rośnie kiedy czytam tak porządnie napisany tekst krytyczny opublikowany na naszym portalu. Świetnie przeprowadzony wywód logiczny, konkretne argumenty przeciw nadmiarowi konfabulacji, wieloaspektowa analiza zarówno treści jak i formy omawianej książki, osadzenie w bogatym kontekście etc. To są rzeczy, których wielu młodych recenzentów może się od Ciebie uczyć. Jarosławie, bardzo Ci dziękuję. Również i za to, że niepodporządkowany prawom i tendencjom "stylu internetowego" dajesz popis językowej sprawności i świadectwo panowania praw gramatyki nad chaosem twórczej intuicji. Doceniając wartość długiej frazy, wielokrotnie złożonego zdania, w którym ma szansę zaistnieć (uwielbiana przeze mnie) dialektyka - jednocześnie muszę przyznać, że są w Twoim tekście zdania mniej płynne niż myśl, którą wyrażają. Zaliczam jednak to zastrzeżenie, podobnie (mam wrażenie) jak Ty swoje wobec Tokarczuk, do rodzaju "pedanterii niekoniecznej". Decydując się na ten rzadki dzisiaj styl wypowiedzi myślącej i przedmiot, i sposób jego opisu, kwestionujący sam siebie i właśnie dlatego sam siebie dowartościowujący - dajesz też dowody zarówno autorskiej odwagi co i rozwagi. Trudno bowiem czynić Ci zarzut o brak intelektualnej finezji czy krytycznego polotu. Jedynym prawomocnym ( w kwestii stylu) zdaje mi się zarzut podporządkowania dyspozycji zmysłu słuchu "tyranii elokucji", a i ten tyczyć się może kilku ledwie zdań, których nigdy nie nazwałbym topornymi a - co najwyżej - przyciężkimi.

W kwestii Pańskiego Stylu: Chapeau bas!, Panie Jarosławie. Jednak nie dziw się - na ekranie komputera inaczej się czyta niż w druku. Długie, gramatycznie skomplikowane zdania bywają męczące. Stąd zapewne uwaga Justyny.
........
Sformułowanie "język zakutanej biegunki" - brzmi mocno, prowokacyjnie, ale i nieco śmiesznie, gra sensów jest tu ryzykowna, na granicy. To jednak również dobrze świadczy o Autorze. Nie znam wielu recenzentów, którzy bawią się ryzykiem, by wyzyskać z prowokacyjnych wieloznaczności dodatkowe sensy.

Skojarzenia czytelnika nie muszą nadążać za skojarzeniami autora i może się zdarzyć, że nawet w tym tekście mniej uważny czytelnik będzie ujmował wyłącznie fizjologiczny aspekt znaczenia "biegunki". Mimo to jednak, a może właśnie dlatego, uważam, że gra warta jest ryzyka.

O Bernhardzie wspaniale pisał wielokrotnie Jerzy Łukosz, którego książki doczekały się kilku omówień na Wywrocie. Kant tworzył zdania o długości strony ( Zob. np. "Krytyka czystego rozumu", czy "Krytyka władzy sądzenia"), bardzo toporne i bardzo trudno zrozumiałe. Łukosz tworzy zdania o długości akapitów, w trakcie czytania których nie znajdujesz jednego potknięcia. Płyniesz chłonąc sens i nie widząc przecinków. Polecam.

Czołem.

Z serdecznością. P
Paweł Kaczorowski
Paweł Kaczorowski 5 marca 2011, 21:50
Wybacz, Jarosławie, że ten tekst nie został przez mnie zamieszczony na głównej stronie od razu, bo tam miejsce rzetelnej krytyki, ale przez dwa dni byłem w podróży, bez swobodnego dostępu do Internetu.
Już jednak jest na swoim miejscu.
Jarosław Klebaniuk
Jarosław Klebaniuk 6 marca 2011, 10:15
Pawle, dziękuję za słowa uznania i subtelność krytyki. Nie wiedziałem, że tak ładnie i wyszukanie można napisać o - bądź co bądź - tylko recenzji.

Dziękuję także za podpowiedź związaną z analizą twórczości Barnharda. Nie znam pism Jerzego Łokosza. Szkoda, że nie wiedziałem wcześniej - mógłbym je był zacytować. Niedługo (mam nadzieję, bo w książkach psychologicznych cykl wydawniczy jest absurdalnie przewlekły) w pracy zbiorowej pod red. Bogny Bartosz i in. ukaże się mój esej o Bernhardzie, pisany z perspektywy psychologa.

Pozdrawiam serdecznie.
J.
Marcin Sierszyński
Marcin Sierszyński 6 marca 2011, 11:59
To czekamy na sygnał, że książka się ukazała. Chętnie dowiem się czegoś o sztukach Bernharda oczami psychologa.
Dominika Ciechanowicz
Dominika Ciechanowicz 6 marca 2011, 12:32
"Bieguni" to jedna z tych książek, do których od dłuższego czasu usiłuję się zabrać i ciągle coś mi staje na drodze. Zwykle jakaś inna lektura, skaranie boskie z tymi książkami, mówię wam :)
Ale teraz to już się za to zabiorę, obiecuję.

Bardzo zacna recenzja, Jarku, gratuluję. Przyłączam się do zachwytów nad formą i treścią.
Jarosław Klebaniuk
Jarosław Klebaniuk 6 marca 2011, 16:11
Marcinie, esej jest o prozie Bernharda, nie o dramatach. Dam znać, jak książka się ukaże.

Dominiko, dziękuję :)
Książka jest naprawdę warta przeczytania, choć dosyć nierówna. Różnorodność pisarskich trybów sprawia jednak, że każdy coś dla siebie znajdzie.
przysłano: 23 września 2010 (historia)


Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług zgodnie z Polityką prywatności.
Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do cookie w Twojej przeglądarce.

Zgłoś obraźliwą treść

Uzasadnij swoje zgłoszenie.

wpisz wiadomość

współpraca