Film

Narodziny wolnej woli, ("Lucyfer", recenzja)

Za meksykańskość, za belgijskość, za wychodzenie poza swoją istotę, za bycie sobą. Za kusząco bogatą, a zarazem uzasadnioną mityzację i mistyfikację tego, co jest rzeczywiste i tego, co nie jest rzeczywiste oraz tego całego obszaru, który jest pomiędzy.

 

W ten sposób, zasiadający w jury Festiwalu Nowe Horyzonty we Wrocławiu, reżyser Khavn De La Cruz tłumaczył słuszność przyznania nagrody Grand Prix belgijskiemu obrazowi „Lucyfer”, autorstwa Gusta Van den Berghe’a. Obrazowi, który porusza, przy całej swojej skromnej kreacji i nieskomplikowanej fabule, pozostając niezwykle enigmatycznym świadectwem istnienia zła, jako immanentnej cechy każdego człowieka – nawet najświętszego.

 

Sielanka, można powiedzieć, że aż do bólu. Spokojna wioska gdzieś w wysokich górach Meksyku, u stóp wulkanu. Ludzie żyją w niej bardzo skromnie, w malutkich chatkach bez drzwi i okien, w przyjaznej atmosferze, chętnie pożyczając sobie wiaderka z mlekiem. To świat starego porządku, w którym wszystko płynie swoim torem, a upływ czasu znaczą powtarzające się bez przerwy rytuały. Wszystko się zmienia, gdy do tej, płynącej mlekiem i miodem, miejscowości, przybywa anioł.

 

Anioł, ale upadły. Tytułowy Lucyfer pojawia się tylko na krótką chwilę, która okazuje się jednak wystarczająca, aby odsłonić głęboko skrywaną, prawdziwą mentalność tubylców. Jego obecność działa jak papierek lakmusowy – właściwie sama w sobie wystarcza, aby z mieszkańców Paricutin wyszło wszystko, czego dotąd nie pokazywali. Reżyser obrazu czyni z tytułowej postaci, doskonale zwizualizowanej w osobie mrocznego Gabino Rodrígueza, zwiastun zła, jakie wyzwala się w człowieku. Tak właśnie w małej wiosce rodzi się wolna wola.

 

Dramat Joosta van den Vondela, który powstał na przełomie XVI i XVII wieku to najwybitniejsze z jego dzieł. Reżyser wyciąga z niego to, co najbardziej intrygujące i mroczne, inspiracje czerpiąc z malarstwa Boscha i renesansowych artystów. Co więcej, obraz Berghe’a  jest dodatkowo podsycony mrokiem z uwagi na technikę, w jakiej powstał. Obraz zdeformowany za pomocą tendoskopu  (świetne fotosy Hansa Bruscha) pozwala widzom odnaleźć się w roli podglądaczy. Patrzymy bowiem na wydarzenia w meksykańskiej wiosce tak, jakbyśmy podglądali je przez lupę. Każdy z tych kadrów tworzy osobną historię, na której zaczepiamy wzrok, jak na bardzo plastycznym obrazie. Urok tego filmu zasadza się na fascynujących krajobrazach i niewymuszonej prostocie mieszkańców, z kolei jego tajemnica kryje się w tym, co widzowie odkrywają wraz z samymi bohaterami. Zachwyca w nim percepcja reżysera, który niejako przyjmuje rolę podobną do tej, którą dał Lucyferowi – jest szatanem, który nie ocenia, ani nie podjudza, ale jedynie pokazuje, że możliwości jest kilka. Znamienne, że jakikolwiek wysiłek Lucyfera, by sprowadzić do tej pory bogobojnych ludzi na złą drogą, nie jest konieczny. Wystarczy, że anioł odnalazł żyzną glebę, gdzie może siać ziarna – tutaj każde jego słowo i każdy uczynek urastają do rangi mitu.

 

Upadły anioł, w obrazie stylizowany na prostego chłopaka z gór, choć nie bez tajemnicy w spojrzeniu, szybko zostaje uznany za uzdrowiciela. Nic bardziej mylnego, jak się bowiem okazuje Lucyfer nie przywraca władzy w nogach od lat nie mogącemu wstać z łózka Emanuelowi – ten bowiem, z pełną świadomością, jedynie symluje niepełnosprawność, aby móc cieszyć się świętym spokojem. Za tym przebiegłym żartem stoją ludzkie wady – zwyczajne lenistwo i pijaństwo, którego tajemniczy gość nie wywołuje, ale jedynie unaocznia. Podobnie jak unaocznia brak prawdziwej wiary u Lupity, czy nieczystość jej wnuczki, Marii, którą z łatwością udaje mu się uwieść, by zaraz potem zniknąć i wywołać w mieszkańcach wioski poczucie prawa do samosądu. Zupełnie, jakby obecność anioła stanowiła dla nich namacalny dowód na istnienie dekalogu. Dlatego gdy ten znika po zakrapianym przyjęciu, chętnie wybierają zło. Tę decyzję, podyktowaną im przez ich własną wolę, zrzucają jednak na brak duchowego przewodnika.

 

Dzieło Gusta Van den Berghe’a jest mistyczną opowieścią o tym, z jaką łatwością człowiek decyduje się na odstąpienie od słusznej drogi, nawet jeśli dotychczas była jedyną, jaką znał. Postacie w tym filmie żyją według prostych zasad, wydaje się, że stanowią ostatni bastion głębokiej wiary, ale to tylko pozory. Grzech przychodzi im z zadziwiającą łatwością, definiując tym samym naturę człowieka, a także wyrażając wątpliwości samego reżyser na temat bycia dobrym i świętym, czy też pojmowania wiary jako dogmatu bez ustępstw, postrzeganego w kategorii czerni i bieli.

 

Choć ograniczająca forma filmu momentami wydaje się niezasadna, trudno odmówić jej porażającego efektu – w każdym momencie widz czuje się zdeprymowany niemożliwością zobaczenia tego, co może dziać się poza kadrem. Ten klimatyczny obraz, choć przytłaczający, może być odpowiedzią na wątpliwości związane z naturą człowieka i jego relacji z Bogiem oraz innymi ludźmi. A jeśli nie odpowiedzią, to z pewnością inspiracją do zadawania ważnych pytań.  

 

 

Karolina Obszyńska

 

 

Lucyfer

Reżyseria: Gust Van den Berghe

Scenariusz: Gust Van den Berghe

Produkcja: Belgia, Meksyk

Premiera: 29 stycznia 2016 (Polska), 19 października 2014 (świat)

----------------------------------------------

Recenzentka obejrzała film w Kinie Nowe Horyzonty we Wrocławiu

Karolina Obszyńska

Karolina Obszyńska

35 Wrocław
42 artykuły
Ministerstwo Teatru
Ministerstwo Kinematografii


Dodaj komentarz anonimowo lub zaloguj się
 
przysłano: 2 lutego 2016 (historia)


Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług zgodnie z Polityką prywatności.
Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do cookie w Twojej przeglądarce.

Zgłoś obraźliwą treść

Uzasadnij swoje zgłoszenie.

wpisz wiadomość

współpraca