Literatura

A kto umarł ten nie żyje. O synchronii zdarzeń i narracji Jacka Bieruta w powieści PiT (esej z elementami recenzji)

Chociaż czas jest jedną z niewielu rzeczy,

które mamy zupełnie za darmo, jest paradoksalnie najcenniejszy na świecie.    [Jacek Bierut]                                                                                                                                                              

 

 

Synchronia jest zjawiskiem czasowym. Coś, co się dzieje w tym samym czasie – dzieje się synchronicznie. Greckie słowa syn i chronos, tworzą zjawisko strukturalne, oznaczają zwielokrotnienie tego samego; podwójność zaistniałą w czasie. Jest to też językowa gra, zabawa wiedzą, gra na półtonach, zagięciach czasu i języka. Rozróżnienie synchronii i  diachronii wprowadziło sporo zamieszania w estetyce strukturalnej XX wieku. Tu, w książce PiT Jacka Bieruta, to zamieszanie nie tylko dochodzi do głosu, co wręcz się po niej głośno rozchodzi...

 

To, co pierwsze i początek, dwie perspektywy tego samego. Już dziadek Arystoteles, znając tę grę, rozgrywał ją z czytelnikami Fizyki. Ciekawostką jest, że druga książka poetycka Jacka Bieruta nosi ten sam tytuł. Zabawa staje się jeszcze ciekawsza, jeśli weźmiemy pod uwagę, że wytworzył się w logice dowód na to, że coś może być tym samym, co coś innego. To zagięcie logiczno-semantyczne nazwano w filozofii tautulogią, tau to znaczy – to samo. W tym samym terminie jest jeszcze inny termin, czasowy. Synchronicznie – w tym samym czasie.

 

Z kolei niezrównany w tej dziedzinie Platon ujawnia nam, że greckie słowa określające czas: chronos i Kronos imię jednego z władców Olimpu, były utożsamiane. Od samego początku więc, narracja czasu była podwójna. Gra opowieścią o czasie i o Czasie już w mitach obfitowała w sensacyjne i groteskowe momenty. Pod tym względem powieść PiT Jacka Bieruta można by uznać za narracyjną grę z całą europejską tradycją literatury.

 

Zabawa ta polega na umiejętnym rozegraniu atrakcyjnej fabuły sensacyjno-erotyczno-surrealistycznej w strukturze synchronicznej narracji czasowej, budowanej z wykorzystaniem warsztatowej wiedzy pokoleń literackich, jak i walorów estetyki postmodernistycznej. Gra się udaje. Powieść PiT to świetnie napisana książka. I mimo że jej autor deklaruje wyżej stawiać pisarskie jak nad powieściowym co, to jednak w jego książce jedno nie uchybia drugiemu ani na moment. PiT został w odpowiednim czasie wypełniony od deski do deski. Nie dziwi w tym momencie lingwistyczny żart w tytule. Dystych otwierający książkę to kpina z urzędowych kompetencji, może też z akademickich. Pau i Tony, imiona bohaterów tego samego planu, tytuły części powieści. Pau i Tony, półtony, aluzje, niedopowiedzenia – z tego też składa się ta książka. Zapewniam jednak, że żaden biegły nie może mieć jej nic do zarzucenia pod względem formalnym. Co do treści, to jak wynika z powyższego, w powieści Bieruta zostało uprawomocnione wszystko...

 

Jacek Bierut jest artystą przewrotności. Gdzieś między wierszami sensacyjnej historyjki umieszcza takie zdanie: Artystą zostaje się w samotności i – zdaje się jest to najgorsze, co może człowieka spotkać. Artystą zostaje się bo się tworzy, a nie tworzy się, bo się zostało artystą. Czy możemy mieć w tym miejscu wątpliwości do jakiej gry zaproszony został czytelnik... Jeszcze proza nie zginęła, wręcz odwrotnie. To tylko czytelnik zapadł w chwilową drzemkę. Spodziewając się kolejnej prowokacji trzyma gardę nawet we śnie, w trakcie opisu snu. Powiedzonko „A kto umarł ten nie żyje” byłoby może prawdą, gdyby nie przypadek, wirus, zdarzenie nieprzewidywalne jak to w książce PiT, które wyprowadza zarówno jej czytelników, jak i bohaterów, nie tylko z psychicznej równowagi, ale i ze zwyczajnego i długoletnią rutyną uświęconego rytmu. W przypadku tych pierwszych, zaskoczenie jakie budzi proza Wrocławianina, jest oczywiście korzyścią, i to nie tylko jemu przeznaczoną, ale dzięki niemu spełniającą również przeznaczenie dzieła, wypełniające się w akcie obudzenia czytelniczych kompetencji, jak również ich nagłego braku... W przypadku zaś tych drugich, ich miejsce sami ustalamy zaraz po nas, gdyż wyprowadzani w pole przez autora, nie mamy wyjścia innego niż wejście w lekturę na łeb na szyję, niejako pół kroku przed upostaciowioną fikcją. Czytelnik ważniejszy jest od bohatera, bo to do niego mówi narrator, rozkazodawca bohatera. A te rozkazy nie są łatwe. To, co dzieje się w powieści PiT z jej bohaterami dla niejednego amatora nocnych przygód w mieście byłoby nadmiarem doznań. Przyjrzyjmy się jednak rytmowi fabularnych wątków i opisanego w książce jednego dnia z życia dwóch głównych postaci.

 

W zasadzie, o czym przekonujemy się później, a jednak, dzięki sprawności pisarza, jeszcze w tej samej chwili, żaden to był rytm życia, bo , w przypadku pierwszego z nich – bardziej arytmia powolnego uśmiercania się beznadziejnie nudną codziennością, a w przypadku drugiego – jałowa rutyna codziennego podboju, który już jednak mało znaczy... Nie mniej jednak wszystko było niby jak trzeba: droga do pracy zawsze ta sama, mijający piechura biegacz, ciągle ten sam i ten sam spacerkiem idący facet, wymijany przez biegacza, o tej samej porze, każdego dnia. Absurdalnie punktualny i dokładnie zaplanowany świat, jakby na przekór i na złość, a potem psy, naleśniki, telewizor, słaby seks albo wręcz nibyseks, patologia codzienności... Niby wszystko już przecież w życiu wiemy i niczego nowego nie wymyślimy, nie wiemy tego wszystkiego jednak ani na początku powieści, ani pod koniec nie jesteśmy niczego pewni. Chociaż historia jest całością, a może właśnie dlatego. Świat nibychcenia, chcenia-niechcenia, degrengolady i nudy przewraca się jednak na drugą, nieznaną, niebezpieczną i pociągającą stronę bycia tu i w tej jednej jedynej chwili. Widzimy na naszych oczach dziejącą się przewrotkę... Powieściowe losy niepozornego gościa o poukładanym życiorysie zaczynają się ciekawie zapowiadać, od momentu kiedy to zboczywszy z ustalonej trasy podsłuchuje zupełnie niechcący-a-chcący rozmówkę karczystego chłopaszka z drugim takim w kapturze... Ci niemili i niechlujni, brukowo-języczni panowie planują właśnie odcięcie ucha, bądź też... cycka kochance jednego z nich – kurwii jednej... Cóż, w pewnych środowiskach sprawa byłaby zupełnie naturalna i być może zupełnie nie interesująca dla osób trzecich, w tym i czytelników, gdyby nie podjęta w imieniu bohatera decyzja o totalnemu przeciwstawieniu się sytuacji. I trudno byłoby rozstrzygać, czy ma to być przeciwstawianie się własnej niemocy, czy mocy wspomnianych wyżej osiłków, planujących i wprowadzających w ruch swoje na zasadzie odruchu. Pociągnęło to jednak za sobą konsekwencje iście katastrofalne i w kalejdoskopowym tempie.

 

Na początku silne uderzenie – jak w przepisie Alfreda Hitchcocka, tyle że tu... z bańki, nożem lub z kopa. Ziemia się nie trzęsie, ale kolejni aktorzy padają nieprzytomni na glebę. Potem coraz szybciej i bardziej wielowarstwowo. Złodziej, ćpun i domniemany morderca okazuje się zwykłym leszczem a niepozorny urzędniczyna – ulicznym wojownikiem, zdecydowany na wszystko desperat i piękna panna, co pokazuje rogi i eksponuje nagość gościowi z ulicy, spotykają się w mieszkaniu tyle wytwornej, co kiczowatej, bohemicznej nimfomanki. Potem wszystko się gmatwa i rozkręca. Do czasu. Czasem jest bowiem wolniej i bardziej refleksyjnie. Aż znowu zdarzy się coś, co wszystko zmieni, wszystko poprzewraca... Uwikłanie bohaterów PiTa w ich powieściowe perypetie, zagmatwanie myśli, uczuć, wizji i realu, przypomina historie rodem z filmów Dawida Lyncha. Ale różnica jest tu taka, że książka Bieruta, mimo że bogata w wulgaryzmy i ciemne, budzące dreszczyk opisy sytuacji, jest zabawna i czyta się ją lekko, choć nie bez skupienia, z przyjemnością i jednym ciągiem...W tym tyglu niepożądanych i upragnionych zarazem zdarzeń jakie mają miejsce i czas w powieściowej rzeczywistości nie ma żadnego blefu, literackiej chały i naciąganych efektów specjalnych. Bierut z lekkością i niespodziewaną – jak na debiutanta – wprawą, mówi, że w życiu uprawiamy schematy i tworzymy tabu, choć marzymy o czymś innym. Literatura chociaż zna tabu, nie musi go czcić. Autor może grać w co ze chce, byleby potrafił. A ten potrafi.

 

 

Nie bez przyczyny poświęciłem pierwszy akapit tego tekstu na wpół żartobliwym refleksjom o czasie. Czas narracji Jacka B. rozgrywa się na naszych oczach i choć chwilami umyka nam sprzed oczu, to pojawia się w tej samej chwili, ale kilkadziesiąt kartek dalej... Przez cały czas bierzemy udział w grze. Symultanicznie spleciony czas dwu narracji umożliwia rozgrywkę epizodów, wielokrotne zbliżenia i odskoki tej samej – a inaczej widzianej sytuacji, powtórki, nakładki, back- flesze, wreszcie splot nie tyle innych, co synchronicznych perspektyw. Nieprzewidywalna symultana zdarzeń uprawdopodobnia – wbrew pozorom – historię tak absurdalną, że gdyby nie rygorystyczne jej wykreowanie i niemałe r y z y k o autora, byłby to niezrozumiały bełkot. Ale nie jest. Bynajmniej. Żyjemy w nieprawdopodobnie absurdalnym czasie i tylko dzięki sile decyzji i treningowi przyzwyczajeń, wiemy jak jest i ma być... A nie jest i nie musi... bo przecież w książce tylko być może...

 

To jest powieść niebłaha nie tylko dlatego, że zajmując się błahostkami czyni z nich zwrotne zdarzenia życia bohaterów. Czy błaha i nieważna może być bowiem para kaloszy ukradziona z szopy na przedmieściach ? Nie – jeśli prawowity właściciel i odwieczny użytkownik owych gumofilcowych butów, w towarzystwie trzech masywnych towarzyszy, grozi śmiercią złodziejowi... Są tacy. Rzadko się o nich pisze. Ale to już inna para kaloszy... Każdy inaczej widzi i opisuje rzeczywistość. Bierut te inne perspektywy czyni splotem tworzącym jedną opowieść, synchronią zdarzeń, zderzeniem tego samego. Historią pokręconych losów ludzi żyjących w pewnym dziwnym mieście i jednym dniem na skrzyżowaniu.

 

Że czas urzeczywistnia swój inny modus w książkach, wiemy już dawno dzięki wielu znakomitym opowiadaczom niestworzonych historii, od Dostojewskiego przez Kafkę, Pereca, Schulza, Joice'a, aż po Pynchona. Że jest to czas absolutnie podobny do tego jaki zastajemy w drodze do pracy i innych momentach racjonalnego życia, mimo że, a może właśnie dlatego że, przypomina on czasem rozciągłość śnienia, majaczenia, bredzenia w malignie, chwilowość erotycznej wizji lub wizualizacji najlepszego ulicznego starcia, to wszystko również już kiedyś powiedziała literatura. Ale tu to mówienie ma indywidualny styl i brawurową lekkość… Sądzę, że PiT Jacka Bieruta to niebagatelne osiągnięcie literackie, ale jednocześnie to zaledwie debiutancki recital pisarskich możliwości wrocławskiego prozaika. Niecierpliwie czekam na duży koncert.

 

Paweł Ivo Kaczorowski

                                                                                            

 

 

Jacek Bierut, PiT

Wrocławskie Wydawnictwo Oświatowe ATUT; Wrocław 2007 

str. 248.

 

 

Jacek Bierut (ur.1964) - prozaik, poeta, eseista, krytyk literacki. Wydał tomy wierszy Igła, Fizyka i powieści PiT i Spojenia . Laureat nagród im. Kazimiery Iłłakowiczówny, wrocławskiego oddziału SPP i Fundacji Kultury. Nominowany do nagrody Cogito. Stypendysta Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Mieszka we Wrocławiu.

Paweł Kaczorowski

Paweł Kaczorowski

Polska
77 artykułów 18 tekstów 492 komentarze
Paweł Kaczorowski (PiK), rocznik 1975; studiował filozofię na UWr. Absolwent coachingu i doradztwa filozoficznego UZ. Absolwent Studium Terapii Uzależnień w IPZ PTP. Pracuje jako terapeuta uzależnień. Mieszka w Reykjaviku. Redaktor prowadzący serwisu …
Zasłużeni dla serwisu
Współpraca


Dodaj komentarz anonimowo lub zaloguj się
 
przysłano: 8 czerwca 2009 (historia)


Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług zgodnie z Polityką prywatności.
Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do cookie w Twojej przeglądarce.

Zgłoś obraźliwą treść

Uzasadnij swoje zgłoszenie.

wpisz wiadomość

współpraca