Literatura

Komu w drogę, temu czas. Impresja o „Taksim” Andrzeja Stasiuka.

„Prawdziwa wolność jest samotnością. Bez poglądów, bez niczego. Pustka. I definiujesz swoją samotność wobec świata, wobec śmierci.” Andrzej Stasiuk

 


 

 

 

 

 

              Czytam opowiastki zamieszczone w Internecie pod hasłem: „Taksim Stasiuka” i nie mogę uwierzyć, że dotyczą tej książki. Tylko niewiele z nich mówi coś o czasie, o przeżywaniu, o emocjach; jakieś ogólnikowe spostrzeżenia i klasyfikacja oczywista: powieść drogi.  Jasne. Mam przed oczami ulubiony obraz Jarmusha  Inaczej niż w raju”, setki papierosów Lucky Strike, prawdziwych amerykańskich i ekipę emigrantów z Europy Środkowej jeżdżącą starą krypą po Ameryce. Narzucają się też inne historie. Ale „Taksim” jest bardzo żywą książką w warstwie opisu przeżycia, autorefleksji, doświadczenia czasowości, samoobserwacji narratorskiej pozycji autora. Subtelną powieścią, bo nie tyle fabularnie prawdopodobną ile będącą probierzem prawdopodobieństwa nas.

 Prawdopodobieństwo przyznania się sobie do nieuwagi, albo faktu, że świat się tak opatrzył, że już nie budzi w nas żadnej refleksji, jest bowiem niewielkie. Więc to jest probierz autodystansu. Naszej obecności i naszych rozeznań. W powieści „Taksim” wkurw to wkurw, a miłość to miłość. Człowiek bywa brzydki, groteskowo kiczowaty, ale jednocześnie może być niesamowicie interesujący.

 

               Czytam, że westernowo. Gangstersko? Że „powieść drogi” między Hłaską Markiem a Stachurą Edwardem. Na pewno. Czyli jak? Z dystansu narratora, który niezauważalnie pojawia się na zewnątrz, jednocześnie nie opuszczając środka. Ciekawy ma widok przez szybę tego Ducato: Wzdłuż głównej ulicy rosły platany. Rzucały cień na stiukowe fasady willi i kamieniczek. Domy były stare, zużyte i piękne. Albo przez  okno wynajętego pokoju: Widuję go od dawna, od lat.(...) Jego regularny tryb życia, determinacja, jego codzienna wędrówka w określonych godzinach miały w sobie coś bohaterskiego. Chwilami wydawało mi się, że nadaje temu miastu rytm, że jest czymś w rodzaju wahadła. Człowiek, który wiele razy przebił swój życiowy licznik widzi rzeczy i ludzi w czasie, nierozłącznych z czasem i warunkujących czas. I jak on jest na widoku... Niby ledwo zauważalny, jak kontur, zarys, albo szary, prześwitujący jak przetarta koszula cień, a jednocześnie wyrazisty konstrukt, figura nieodzowna, szara eminencja dziejów tej komiwojażerki.

 

Wszechobecny słuchacz-narrator i jego stary skórzany płaszcz. Wożenie płaszcza. Wcielenia płaszcza. Rzeczy, które pamiętają inne czasy. Wożenie tych rzeczy z miejsca na miejsce. Wtórny obieg przeszłości wpisany w teraźniejszość i wyobrażenie o przyszłości. Bo przecież jesteśmy sto lat za murzynami. Nasze „teraz” nie jest na czasie. Ponieważ jesteśmy nieco niedorozwinięci w tej Polsce, nie tylko Południowo-Wschodniej, i bliżej nam do Budapesztu niż do Paryża. Nie tylko bliżej ale i po drodze. Wyboistej, dziurawej, pokonywanej nielegalnie w wehikule, który nie powinien już istnieć. Jego czas reaktywowany przez nas, funduje nam niemożliwą przejażdżkę. Czas w rozjazdach i opowieściach. Podróż do nie tu...

 

I nagle w teraźniejszość wjeżdża nam przyszłość nie do przyjęcia. Trzeba się pogodzić z faktem, że jest. Wydobyła się zza Wielkiego Muru i straszy momentalnym zużyciem. Przeterminowani to my teraz jesteśmy. Przyszłość nie zdąży się przeterminować, rozleci się zanim się nalatamy za nią, nie tylko w niej. I nie ma żadnego tu. Tutaj mamy przeżarty rdzą wóz operacyjny czyli wehikuł do wszystkiego, a więc również, a może szczególnie,  do podróży przez czas. W nim bohater z błyskiem w oku i życiowym kolorytem, a nawet z przebarwieniami od zalewającego go w tej wyprawie potu, ale za to w marynarce z angielskiej wełny. Zgrywa filozofa a prowadzi lumpeks na kółkach. Lumpeks, ale nie burdel… Wozi asortyment z historią. Człowiek, który ma mnóstwo wciąż nowych pomysłów a otacza się starymi rzeczami i tropi codzienność, która mieszając się z jutrem pozostaje w bezruchu.

 

                Trwanie na tej granicy. Właściwie nieustanna transgresja, czyli kontrabanda. Chociaż nie w czas. Poniewczasie. Granice upadły, mamy strefę Schengen i tak dalej. Ciekawe, że można przekraczać granice, których nie ma, że można je przywoływać z przeszłości, żeby legitymizować teraźniejszość w sobie. Przypominać sobie, że się jest: Przypominałem sobie wszystko. Wcale tego nie chciałem, ale wszystko wracało od najdalszych dni. Żeby siebie sobie opowiadać. Obwozić się ze sobą,  przed sobą. Płacić myto i targować się do końca. Żeby się czegoś trzymać, żeby zatrzymać w garści choćby chwilę. A potem wysypać ją jak popiół z popielniczki, przez okno jadącego samochodu. To, co już zużyte, minione, stare i nie warte powrotu zawsze można opowiedzieć. Tylko opowiedzieć  i aż. Wtedy wszystko zyskuje walor emocjonalny, nawet jeśli emocje wynikają z działania iluzji powodującej, że to nas dotyczy opowieść. Że razem ze starą skórzaną kurtką, albo z wynajętym pokojem kupujemy jakąś historię. Pochowaną w kieszeniach, ukrytą pod podszewką, albo za drzwiami, do których nie mamy klucza. Niby nie mamy. Ale wiemy, że może się chować na następnej stronie. W jakimś zakamarku tej historii. Pod stertą czasopism związanych konopnym sznurkiem. Teraźniejszość jest ulotna, wszystko się sypie i leci przez palce. Obumiera, zanim się rozwinie, albo zanim my się rozwiniemy na tyle, żeby owo „wszystko” dostrzec.

 

                Chyba, że w grę wejdzie miłość: Coś się stało z czasem. Wyglądało na to, że dla niego zaczął się od nowa. Facet, który wreszcie się zakochał... w kobiecie, którą być może sam pomagał zniewolić. Ironia losu. Ktoś coś komuś daje, a potem ktoś bierze kogoś w zastaw... Najlepszy interes podobno robią pośrednicy. Nie w tym przypadku, tutaj pewien człowiek się przeliczył. Taki człowiek nie może uciec od siebie. Taki człowiek musi znaleźć wytrych. Żeby odkręcić błędy przeszłości. Nawet jeśli będzie musiał zrobić niebezpieczny interes i podrzucić komuś świnię. Gorzej jeśli świniom, szczególnie dla tej podrzucanej.

 

                Zupełnie niesamowita opowieść. Zupełnie niesamowite postaci. Zwykli faceci w środku życia na bezdrożu. Niewidoczny świadek, kierowca i uległy wspólnik, kontra komiksowo wyrazista i społecznie przebogata osobowość prowodyra, szefa i opowiadacza historii o wszystkim. Awanturnik i gawędziarz w ciągłej drodze, w którą co rusz wyrusza z nim uciekinier od wszystkiego i obserwator każdej chwili. Jeden mówi, rozmawia, opowiada, zagaduje i gada, drugi słucha, ale i pogłębia, stanowi punkt odniesienia, jest koronnym świadkiem nieprzedstawionych zdarzeń i nastraja odbiór: Mówili o wydarzeniach ale nie potrafiłem umieścić ich w żadnym konkretnym czasie. Palą jednego za drugim. Mosty też palą. Palimy. Samotność daje komfort dystansu, który jednak powoduje, że jest się lepiej widocznym, nawet, jeśli się nie jest do ludzi, a właściwie dlatego. Samotność  to szczerość. Stanie w szczerym polu, nie tylko zakopanym w śniegu busem. Samotność  to gnanie Bóg wie gdzie i Diabeł wie po co; ucieczka bezdrożami na odludzie. Samotność to nie brak, to jakość, stan świadomości.

 

                Co jest w książce Stasiuka dla mnie najważniejsze? Doświadczenie czasu opisane wielokrotnie przez narratora? Na pewno, ale i to, wynikające z faktu, że się on przemieszcza w czasie, że on tu miga, mija, albo zakręca i robi sobie postój. Czas tak pokręcony stoi przed moimi oczami, albo znika z prędkością zużywania się chińskich wyrobów tekstylnych, chińskich wyrobów jakichkolwiek. Po jednym użyciu. Teraz wszystko jest jednorazowe. Wszystko się psuje. Psuje na wieki. Wielokrotnie można używać wszystkiego tylko zapominając o wszystkim, przymykając oko na zbliżające się nic. Wielkie Nic, które zalewa świat. Pustka zalana tandetną podróbką wszystkiego. Teraz wszystko jest takie tanie, że wszyscy mogą mieć wszystko. Iluzję wszystkiego, czyli nic. Pustkę zalewa się też wódką, samogonem, połoudniowowschodnią wersją dżonyłokera... Nagle świat nawalony jak tylko na zadupiu można, zawalony jak śmietnik, albo magazyn surowców wtórnych, staje Ci przed oczami. I to staje w miejscu, którego wcale się nie spodziewasz. A właściwie w jego nieustannym braku. Ilość rzeczy powoduje, że się zatrzymujesz. Przeliczasz je, w ogóle cały czas coś przeliczasz. Nie tylko kiedy wymieniasz dolary na forinty a forinty na złotówki, albo coś tam...

I widzisz gościa, który przestał. Przestajesz i zaglądasz na konto raz na ruski rok, żeby za chwilę już niczego nie przeliczać, tylko obserwować stałą ilość, wymianę. Rejestrujesz szczegóły swoich własnych zwyczajów i wychwytujesz niuanse w zachowaniach innych; łapiesz obcojęzyczną stację i okazuje się, że to nie ważne, że nic nie rozumiesz, albo piąte przez dziesiąte... i tak nie słuchasz wiadomości, masz już dosyć informacji, żeby przestać. Ewidencjonujesz pory roku, zamknięcia i otwarcia lokali, przeróbki wystrojów wnętrz, albo zmiany szyldów. Trasę objazdowych cyrków. Cyrkulację smaków  i zapachów. Gęstość powietrza w kabinie. Temperaturę w pokoju. Zaczynasz reflektować powtarzalność. Trwanie mimo wszystko. Unieruchomiony wszechświat wielkości Kierdziołkowa staje się teraz wszystkim. Choćby miał mieć jedną ulicę przez środek, knajpę, skup złomu, supermarket  i cmentarz. Wystarczy, żeby przeżyć. Wystarczy, żeby zapomnieć przeszłość i ukoić samotność: Słuchałem i wiedziałem, że jeśli tu zostanę, nie umrę samotnie. Ten chór mnie odprowadzi i wymyśli mi przeszłość, wymyśli mi całe życie, zanim mnie pochowa.

 

                  Co skupiło mnie na tyle mocno, żebym chciał czytać opowieść o starych łachach wożonych rozklekotanym busem i dwóch gościach jarających podrabiane papierosy non stop, w dzień i w środku nocy, na granicy takiej lub siakiej; życia, drogi, czasu, lub jakiegoś kraju Europy Środkowo-Wschodniej... Fabuła? Jej brak? Cisza, która nie tyle daje zrozumienie, co jest jego dowodem? Gadanie, którego z przyjemnością się słucha? Jedno i drugie w świetnym stylu zamienione w coś innego?

 Czas przeżycia i język przeżywania. Przewrotność języka. Wulgarne brzmienie i malarska obrazowość. Skrót, potoczność i przepływ. Wieloaspektowe doświadczenie czasowości. Wyrazistość i ostrość widzenia świata. Ironia i autoparodia. Bezpośredniość opisu teraźniejszości i komfort obserwacyjnego dystansu wobec wszystkiego, co mnie aktualnie nie dotyczy. Świetnie opowiedziana melancholia. Moment, w którym zapalam papierosa i robię sobie postój.

 

Paweł Kaczorowski

3 grudnia 2009

 

Andrzej Stasiuk Taksim.

Wydawnictwo Czarne.

Wołowiec 2009;

okładka miękka, stron 328.

 

*Andrzej Stasiuk w rozmowie z Dorotą Wodecką. Źródło: http://wyborcza.pl/

 

 

Paweł Kaczorowski

Paweł Kaczorowski

Polska
77 artykułów 18 tekstów 492 komentarze
Paweł Kaczorowski (PiK), rocznik 1975; studiował filozofię na UWr. Absolwent coachingu i doradztwa filozoficznego UZ. Absolwent Studium Terapii Uzależnień w IPZ PTP. Pracuje jako terapeuta uzależnień. Mieszka w Reykjaviku. Redaktor prowadzący serwisu …
Współpraca
Zasłużeni dla serwisu


przysłano: 3 grudnia 2009 (historia)


Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług zgodnie z Polityką prywatności.
Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do cookie w Twojej przeglądarce.

Zgłoś obraźliwą treść

Uzasadnij swoje zgłoszenie.

wpisz wiadomość

współpraca