Muzyka

WYWIAD! T.Love Alternative to historia, która na nas spłynęła…

 

O rzeczywistości i muzyce lat 80-tych, powstaniu zespołu T.Love Alternative, chłopackim graniu i pożegnaniu bez obciachu z Zygmuntem „Muńkiem” Staszczykiem i Andrzejem Zeńczewskim rozmawia Robert Stawski

Zacznijmy od początku. Jak wspominacie czasy minione, czyli 30 lat wstecz, kiedy wszystko się zaczęło? Częstochowę, pierwsze koncerty, festiwale. Widziałem na oficjalnym fanpage’u T.Love Alternative zaproszenia na Alternative Music Meeting pisane jeszcze odręcznie. Łezka się może w oku zakręcić, jak się znajduje takie rzeczy w szufladzie.

Muniek (Zygmunt Staszczyk): Jesteśmy z Andrzejem z te samej generacji. Do pewnego momentu dzieliły nas tylko miasta. Ja zacząłem w końcówce lat 70-tych coś myśleć o muzyce, w zasadzie nie grając na niczym, wyobrażałem sobie tylko założenie jakiegoś zespołu. Miałem przyjaciela Jacka „Słonia” Wudeckiego, św. pamięci pierwszego perkusistę zespołu T.Love Alternative, który był z tego samej dzielnicy i środowiska tzw. rodzin robotniczych. Spiknęliśmy się już w podstawówce, słuchaliśmy tej samej muzyki, głownie z radiowej Trójki.  Często urywaliśmy się na przerwach w szkole, żeby nagrywać Manna, Kaczkowskiego, Gaszyńskiego i innych. W tym wszystkim dominowała muzyka punkowa, która pojawiła się wtedy na świecie. Potem poszliśmy razem do liceum, IV LO. Tam zacząłem kombinować z muzyką. Kiedy w latach 80-tych wybuchły strajki, pojechałem na festiwal „Pop session”, bo chciałem zobaczyć zespół Kryzys, o którym słyszałem że jest to polska punkowa kapela. Wtedy też bezpośrednio zetknąłem się ze strajkami, które podziałały na wyobraźnie 17-letniego chłopaka. Zrozumiałem, że naprawdę dzieje się rewolucja. W Anglii ówczesne zespoły punkowe śpiewały „No future”, a tu z jednej strony rodziła się nadzieja, a z drugiej czołgi wjeżdżały do Stoczni. Na tej emocji wróciłem do Częstochowy i założyłem z kolegami pierwszą kapelę Opozycja. Graliśmy muzykę hard rockową, głownie za sprawą Marka Kramera - fana zespołu AC/DC, ale ja chciałem śpiewać punka, choć wcale tego nie umiałem. Odnieśliśmy lokalny sukces, zagraliśmy parę koncertów i dostaliśmy się do Jarocina ’81. To było moje przetarcie. Najprawdopodobniej w tym okresie Andrzej zobaczył mnie pierwszy raz na scenie. Chyba w Toruniu, na miesiąc przed stanem wojennym, na festiwalu „Nowej Fali”, jeszcze w starej odsłonie. Potem Opozycja rozpadła się i powstał T.Love Alternative, złożony bardziej z kupli z klasy. Miał to być zespół nowofalowy. Wziąłem bas, choć nie umiałem na nim grać, Jaruzel wprowadził stan wojenny, napisałem pierwsze teksty o przemocy, obozach koncentracyjnych: „Mamo kup mi karabin”, „Ogolone kobiety”, czyli o tym, o czym pisał Borowski, ale łączące się z rzeczywistością. Zaczęliśmy grać. W 1982 roku przyjechałem do Warszawy, a w 1983 roku dostaliśmy się do Jarocina. Wcześniej, wiosną ‘83, na koncercie „Kicka Wiosna” na warszawskim Grochowie, który, ja tego nie pamiętam, ale podobno został przerwany po 10 min. grania przez milicję, poznałem chłopaków z Daab i Andrzeja. Zaczęliśmy się kumplować, obwąchiwać, pić razem wino, długo rozmawiać. Okazało się, że słuchamy tej samej muzyki, mamy te same fascynacje – punk, reggae. Andrzej dołączył do T.Love Alternative w 1984 roku. Zaczęliśmy się bujać (z koncertami) po Warszawie. Naszą mekką, dla której zresztą tu przyjechałem na studia, były kluby typu Remont. Ceniłem tutejszą scenę nowej fali, to dla mnie była legenda. Tak właśnie rodził się T.Love Alternative - zespół częstochowsko-warszawskiego podwórka.

Pierwsze próby i koncerty były w klubach, szkołach. Przychodziło 50-100 osób. Grało się dla koleżanek, kolegów i ich znajomych. To była czas ciężki społecznie i politycznie, ale bardzo ciekawy artystycznie. Według mojej teorii, rock w Polsce narodził się w latach 50-60-tych, ale poza Nalepą, SBB i może Niemenem, choć oni też nie byli mocno zaangażowani społecznie, nikt nie śpiewał o rzeczach ważnych. Rock & Roll zaangażowany, post-punkowy, narodził się dopiero w latach 80-tych. Z biedy, protestów, amatorskiego grania. Nasze losy muzyczne świetnie się łączyły, a przyjaźnie trwają do dzisiaj.

Andrzej Zeńczewski: Zygmunt świetnie nakreślił rys historyczny zespołów i ludzi, którzy szukali wtedy swojej tożsamości, samych siebie. Mieli powiedzmy tę samą lornetkę, którą obserwowali rzeczywistość, nawet jeszcze się nie znając. Bywaliśmy na tych samych festiwalach, koncertach. Potem składy się mieszały, graliśmy razem. Nie ma co właściwie więcej tu dodawać. To dla nas było coś niezwykle ważnego, początek obecności na scenie i rynku muzycznym.  

Muniek: Ale nie był to tylko taki protest systemowy wobec komuny, choć nikt oczywiście nie popierał PZPR i Jaruzelskiego. Przede wszystkim był to bunt wobec kołtuństwa, drobnomieszczaństwa, niedzielnego rosołu i oglądania głupoty w telewizji, choć dzisiaj jest inna głupota, coraz większa. To nas też łączyło. Mówi się, że rock w PRL-u był antykomunistyczny. Moim zdaniem, nie tylko. Chcieliśmy być taką niezależną, poza kościołem, partią, a nawet solidarnością, której kibicowaliśmy, wyspą chłopców z różnych miejsc, osiedli, którzy zakładali swoje zespoły i byli anty czemuś szerzej niż tylko polityce.

Andrzej: Dominujesz Zygmunt!

Muniek: Sorry, podnieciłem się. Jedziesz, mów jak to było u Ciebie.  

Andrzej: Dopisuję się do wszystkiego, co powiedział Zygmunt. Tyle, że u mnie był pewien paradoks. Oprócz obserwowanej i nieakceptowanej gdzieś tam w latach 70-tych rzeczywistości, w latach 80-tych zaangażowałem się w różne wolnościowe inicjatywy. Nosiłem bibułę, zakładałem URO (Uczniowski  Ruch odnowy), nawet byliśmy z jakimś protestem u ministra… Później zatrudniła mnie regionalna Solidarność Mazowsze, niejaki MaciErewicz (tak tak ten… - śmiech). Wtedy prawica i lewica, to było jedno combo i on akurat w tym działem zarządza. Mocno to przeżywałem, a widząc ówczesny karnawał Solidarności i najpiękniejsze relacje międzyludzkie, byłem przekonany do każdego ryzyka, które warto było podjąć. Działając w tzw. opozycji, biorąc udział w strajku w Hucie Warszawa 13.XII.81– Widziałeś film o księdzu Popiełuszce „Wolność jest w nas”? W 36 minucie 60 sekundzie jest scena, gdzie czołg stojący za parkanem wśród ZOMO-wców ma  wycelowana lufę w kierunku strajkujących. W zasadzie we mnie, bo stałem tam.To moje „wspomnieniowe foto”, które wraca jak flashback. “Przemoc, przemoc dookoła nas”. Mocny stempel w pamięci… W 1982 roku zaczęła się jednak swoista degrengolada, rozgoryczenie, a dla mnie osobiście „No future” takiej opozycji. Wtedy (1983) razem z kolegami założyłem zespół, ale nie punkowy, tylko reggae. Tak narodził się Daab. Dla mnie  punk w Polsce powstał pomiędzy Remontem a Hybrydami, czyli w odległości kilometra. Jak się okazało, sto metrów od jednego klubu było liceum gdzie chodził Kazik, Brylewski, a do mojego Liceum Czackiego niedaleko Remontu chodził Lipiński, potem ja. Także Wojewódzki, bo to mój rocznik. Miał swój zespół, kiedyś była scysja o perkusję [śmiech], ale to nieistotne. Wracając do paradoksu, to właśnie w ramach rozczarowania opozycją, zaczęliśmy szukać swojego azylu w muzyce. Chcieliśmy mieś własną enklawę, mówić naszym językiem. Być niezależnymi od tej represyjnej deprechy komuny. Zabraliśmy się za muzykę, która była właściwie poza poszukującymi jednostkami, nieznana nikomu w Polsce. Niepopularna, nie mainstreamowa i nikt przy zdrowych zmysłach nie grałby jej, aby osiągnąć “sukces”. Pierwszy numer, jaki śpiewałem miał tekst „dookoła płacz, przestrzeń roi się od wart…”. To było i tak tylko “dla nas”, nie dla radia czy TV. Żyliśmy w naszym obiegu - załoga punkowo-reggowa. W ogólnym kontekście nakazów, obwieszczeń, mundurów, było to na max odrealnione, prawie nierzeczywiste, haj jak narkotyk.

Skoro tak ciekawie przybliżyliście historię muzyki w latach 80-tych, szczególnie młodym ludziom, którzy nie pamiętają tamtych czasów i opowiedzieliście czym był T.Love Alternative, kiedy powstawał, to jak na przestrzeni lat grania, zmieniała się dla Was rola zespołu?

Andrzej: Zaczekaj, może zanim przejdziemy dalej, to zostańmy jeszcze na chwilę w tamtych czasach. To był nasz sposób na życie. Żadne finanse. Oczywiście były zespoły, które już wtedy zarabiały, a dzisiaj postrzegane są jako antykomunistyczne. Dla nas z zasady liczył się efekt manifestu, czasem dadaistyczny. Było takich parę elementów. Jednym z nich stał się udziału w festiwalu konkursowym i przełamanie wszelkich granic, np. występu w konkursie z wyznaczonym czasem grania. Poza tym autodestrukcja w stylu: facet zdejmuje marynarkę i pokazuje, że „T.Love, to chu..e”. Dzisiaj wulgaryzm jest wszędzie - wtedy były inne konwenanse. Ludzie tak o sobie nie mówili, bo to było “niegrzeczne, poza kontrolą”... Estradowe występy były sztucznie oficjalne, aż do przesady, a tu goście w takim dzisiejszym „Mam Talent Show” nie chcą zejść ze sceny i obrzucają sami siebie obelgami.

Muniek: Faktycznie mieliśmy takie odloty performerskie. Wyszedłem wtedy w Opolu z tym t-shirtem. To był konkurs, w którym zwycięzca mógł nagrać płytę. My tak naprawdę mieliśmy na to wyjeba…e. Wygrała chyba Siekiera.

Andrzej: A nie Instytucja? Tam w ogóle uczestniczył Gawliński, RendezVouz z Kosmowskim i inni.

Muniek: Nie ważne. Szliśmy tam żeby celowo zrobić ruch a’la Sex Pistols, zamanifestować. Może dziecinnie, ale cieszę się z tego, że to zrobiliśmy. W jury pamiętam była Kora, Tomek Lipiński, Nagłowski. Oni wymiękli, chociaż nas znali. Każdy dostosowywał się do reguł, grał 15 min., stawką była przecież płyta długogrająca, co w tamtym okresie było nie lada nagrodą. Ale my stwierdziliśmy, że zagramy cały nasz set ponad 20 min., odwalimy gruby, jak na polskie warunki numer.

Andrzej: Ale nawet nie taki numer, że tam siedzi Malcolm McLaren z drugim i mówi: Wiesz man, kill, mam taki good idea – żeby zarobić 60 tyś., to my najpierw musimy stracić 20. Nie! Po prostu mieliśmy na to wy-je-ba-ne! Nie interesowała nas tak załatwiona płyta. Chcieliśmy im pokazać w jakim gównie siedzą i jak bardzo mamy gdzieś ich sposób oceniania, wybierania, itp.

Muniek: To była wtedy taka nasza filozofia. Przez to, że była fonograficzna cenzura i dużo się w tej kwestii hamowało, nasze płyty ukazały się bardzo późno. Całe dziedzictwo T.Love Alternatiwe do 1989 roku zawierało się w dwóch krążkach - jednym studyjnym i drugim koncertowym oraz singlach Tonpressu na jakąś składankę i naszych własnych wydawnictwach, które pierwsi robiliśmy w Polsce. Może poza Jackiem Kaczmarskim. On miał swoje na stoiskach z bibułą. Jeśli zaś chodzi o czystego Rock&Roll’a, to pamiętam jak w Toruniu przyszli do nas chłopaki z Dezertera. Chcieli poznać się z nami - ciekawym zespolikiem świrów. Zapytali się wtedy, jak robimy te kasety. Odpowiedziałem, że nasz menager ma dwukieszeniowy magnetofon i napierdziela je w domu, a my sprzedajemy na koncertach. To było oczywiście nielegalne, ale nikt wtedy w to nie wnikał. SB zajmowało się czymś zupełnie innym – Popiełuszką, Przemykiem, Bujakiem. Taka lekcja punk rocka „zrób to sam”. Skoro nikt nas nie chce, nie wydaje, to bierzemy sprawy we własne ręce. Dzisiaj wiemy, że był to świetny manewr, który dał nam naprawdę niezależność, chociaż nie taką 100%, bo w PRL nikt jej nie miał. W końcu grało się w Jarocinie, festiwalu pod egidą miasta, a to oznaczało jakieś tam ograniczenia. Podobnie w różnych klubach studenckich. Na szczęście byli tacy szefowie, jak w Hybrydach Sławek Rogowski „Gąsior”, który odwalał świetną robotę i nie był agentem służb. Poza tym, przedając kasety mogliśmy zarobić na obiad, a dzięki ludziom, którzy je przegrywali, sami poszliśmy pod strzechy bez udziału radia. Nasze piosenki zaczęły być jakiejś tam grupie znane. Nie była to masa, ale jechaliśmy np. do Elbląga czy Lublina, a tam na koncercie krzyczą – dawaj „Karuzelę”, „Wychowanie”! To nie było promo typu: Dzisiaj utwór T.Love Alternative na pierwszym miejscu. Dopiero potem zaczęły nas grać rozgłośnie harcerskie i w Trójce. Zrezygnowaliśmy wtedy z Alternative w nazwie. Podchodziliśmy do tego mega ideowo. stwierdzając że skoro jesteśmy na mainstreamowej liście, to jaka to alternatywa. Tak się zakończyły dla nas lata 80-te. Nastąpiło rozwiązanie starego składu, powstał nowy.

W 1998 roku postanowiliśmy wrócić do tamtego grania. W związku z tym miał być koncert jeszcze z naszym przyjacielem perkusistą Jackiem „Słoniem” Wudeckim, który tuż przed, zginął w wypadku samochodowym. Zaczęliśmy się wahać czy rzeczywiście wracać na scenę. Pamiętam na cmentarzu po pogrzebie moją rozmowę z wdową Ewą „Cebulą” Wudecką, o naszych wątpliwościach. Powiedziała mi wtedy, że Jacek na pewno by chciał byśmy grali. To nas przekonało i wystąpiliśmy z Piotrem Wysockim, który zastępował Słonia już w latach 80-tych. Znowu nazwaliśmy się T.Love Alternative, żeby odróżnić się od tego T.Love z Jankiem Benedkiem i innymi. Od tamtej pory sporadycznie grywaliśmy, np. na festiwalu „Punk Rock Later” lub na specjalne zaproszenie. Nie było mowy o trasie, czy nagrywaniu płyty. Spotkanie to było święto. Czasami bania, albo wojna. Po prostu zupełnie inna jazda.

Czyżby wtedy T.Love Alternative miał dla Was już wymiar typowo sentymentalny?

Muniek: Raczej po prostu chłopacki. Bardzo dobrze, że koledzy ściągnęli mnie trochę na ziemię. Był taki moment, że nie utrzymywaliśmy aż takich kontaktów. Nie, że się kogoś wyparłem, bo np. z Andrzejem trzy lata wcześniej zrobiliśmy Szwagierkolaskę. Nasz powrót od czasów T.Love Alternative, wielki sukces zresztą. Nie było jednak jakiś wymian maili z chłopakami ze starego składu. Pamiętam spotkaliśmy się w końcu kiedyś na wódkę w Lolku i wtedy koledzy powiedzieli: Muniek może byśmy w końcu coś razem czasem pograli, a nie że ciągle tylko jedziesz z „Chłopaki nie płaczą”. Wtedy zobaczyłem, że mają to w sercach, a mnie rzeczywiście pochłonął taki trochę pop. Oczywiście nie odcinam od tego, co robię z nowym T.Love, ale była już w tym czasie taka ilość koncertów, taki przesyt, że potrzebowałem czegoś innego. Troszkę z początku myślałem, że może mówią tak, bo mają jakieś żale, ale pogadałem potem z moją żoną w domu, która zapytała czy naprawdę nie rozumiem, że oni chcą tak z serducha pograć, bez żadnego planu. Wtedy sobie uświadomiłem, że ja już żyję w grafiku, a można przecież też inaczej. Tak się na nowo zaczęło.

Andrzej: Z mojego punktu widzenia, mówiliśmy że nowy T.Love nie ma już takiej energii, jaką mieliśmy kiedyś (a był to wówczas wręcz zarzut). Chęć wspólnego grania nie był sentymentem typu - włączenie starego radia, tylko przypomnieniem takiej adrenaliny, amfy emocjonalnej, jaką za każdym razem w latach 80-tych wydawaliśmy z siebie podczas koncertów. Nie było wówczas takich miejsc, gdzie aż tak się otwierasz. Mimo że zespół Daab, w którym gram istnieje 30 lat, to jednak jest to reggae, czyli zupełnie inny, bardziej transowy rodzaj przeżywania. Nie chodziło tyko o to, by z T.Love Alternative pohałasować. Ten zespół jest jak druga kieszeń z drugim sercem. Wywołuje inną, nie mechaniczo-odtwórczą relację na scenie, odmienne doznania, zaangażowanie w każdy utwór, w niektóre naprawdę maksymalne. Myślę, że nie mielibyśmy możliwości osiągnąć tego gdzieś indziej.

Muniek: Bo ten zespół nigdy nie zdążył stać się niewolnikiem w biznesie. Fakt, pod koniec lat 80-tych zaczęliśmy grać już trochę więcej, ale nie było to tak, jak z nowym T.Love, który stał się dobrze funkcjonującym przedsiębiorstwem z dużymi plusami.

Andrzej: Dlatego to nie było takie założenie starego szalika, tylko powrót do emocji i utrzymania tego, co bardzo wartościowe dla nas. Obserwacja swojej szczerości. Jesteś wtedy w 100% pewien, że tworzysz z kumplami przestrzeń takiej otwartości, którą ludzie doskonale zauważają. T.Love Alternative to historia, która spłynęła na nas i na nasze dzieci. Wszystko co się wtedy działo – koncerty, wielogodzinne nagrywanie, miało mega wpływ bezpośrednio na nasze życie muzyczne i prywatne. Także na mój zespól Daab, z którym różnie to dwutorowe granie się miksowało. Bywały nakładające się terminy, pretensje że nie jesteś personalnie tu teraz dzisiaj „z nami”… Prawdziwy realny, 24-godzinny oddźwięk w codziennej rzeczywistości. Do tych właśnie emocji się wracało.  

Muniek: Tak było. Po przyjeździe z Londynu, gdzie widziałem profesjonalną scenę, koncerty The Ramones, Aerosmith, Iggy Pop, założyłem nowy zespół T.Love, bez tego całego socjologicznego obciążenia i to też było fajne. Piosenka „Warszawa” stała się hitem. Poszedłem w normalny Rock&Roll’owy hedonizm i mainstream celowo. Równocześnie gdzieś w 1995 roku w SP Records doszło do wydania pierwszego demo T.Love Alternative „Częstochowa”. Namówiłem na to Sławka Pietrzaka i wtedy zobaczyłem, że ten stary niepublikowany materiał jest strasznie świeży. Pracowaliśmy wtedy z Andrzejem nad Szwagrem, i mimo że nigdy między nami nie było wojny, to jakoś nasze drogi się rozminęły. Po trzech latach poczułem potrzebę powrotu do tego, co kiedyś. Nie chodziło o to, by istniały dwa T.Love, ale żeby Alternative też sobie działał. Najpierw faktycznie było boczenie się samców z obu składów, kto ma pierwszeństwo prawdy, ale potem nastąpiła braterka i do dzisiaj jest to jedna wielka rodzina.

Dużo mówicie o przeszłości, ale na późniejszych Waszych koncertach – dojrzałych facetów z bagażem muzycznym, doskonale widać że T.Love Alternative, to zupełnie inna kapela niż nowy T.Love. Odniosłem nawet wrażenie, że choć część ludzi przychodzi ze względu na miłość do współczesnej formacji i pewnie nawet nie pamięta lat 80-tych, to bawią się zupełnie inaczej. Bardziej energetycznie. Też to czujecie? Zdołaliście faktycznie zaobserwowaliście, że odbierają prawdę grania płynącą ze sceny?

Muniek: Minione 5 lat występów pamiętam doskonale. Na tej ostatniej trasie był niesamowity koncert w Hybrydach. Wszyscy zapewne zdają sobie sprawę, że obie formacje różnią się repertuarem, pooza oczywiście kilkoma tzw. songami z matecznika, czyli pochodzącymi z T.Love Alternative. Młodzi ludzie muszą wiedzieć, że należą do nich piosenki „Wychowanie”, „Autobusy i tramwaje”, „IV Liceum”, największe przeboje, evergreeny. Graliśmy jednakże ponad 20 utworów, które nie są powszechnie znane, ale właśnie 5-6 lat temu na koncertach z T.Love Alternative uświadomiłem sobie, że teksty które pisałem jako małolat są cały czas aktualne. „Nasza tradycja”, „Imperium”, „Moja kolacja to imitacja”, są niby o Związku Sowieckim, ale dzisiaj jest Putin. Piosenka „Ogolone kobiety” mówi o przemocy, a teraj jakąkolwiek stację byś nie włączył, słychać newsy, że jakiś wariat w Stanach zabił ponad 100 osób, albo w Turcji czy Tunezji jest wybuch. Okazało się, że wszystko jest świeże nie tylko muzycznie. Byłem dumny z siebie, jako tekściarza. Nie jest to zatem jakiś zespół z lamusa, który zagra cztery stare hity, będzie emeryten party i się popłacze. Oczywiście zauważyłem przewagę ludzi w naszym wieku na koncertach, ale były też dzieciaki, które nie przyszły tylko po to, by zobaczyć starych dziadów na scenie. Miałem tego nie mówić, bo nie chcę żeby wyszło na to, że sram we własne gniazdo. Muszę jednak podzielić się i tym spostrzeżeniem. Ostatni koncert z T.Love Alternative zagraliśmy w Częstochowie, to był piątek. W niedzielę natomiast w wielkiej obleśnej hali w Jaworznie, był koncert charytatywny z nową formacją. Fakt nie graliśmy miesiąc, co daje gorszy efekt, bo zespół jest nierozegrany, ale jak zaczęliśmy nasze obecne kawałki, to po chwili powiedziałem sobie – ja pierdo..ę, ale popik.

Andzej: (Śmiech)

Muniek: Potem się oczywiście wdrożyłem, a mówię jedynie o bezpośrednim wrażeniu przejścia pomiędzy dwiema scenami. Dwa dni byłem w hałasie. W Krakowie, to już prawie głos straciłem. Tam było przegięcie w drugą stronę. W głowie miałem T.Love Alternative, a nagle przychodząc do swojego stałego zespołu, nastąpiła jakaś taka cisza. Fakt, że chłopaki grają w „uszach”, co dla mnie jest komfortowe, ale kurde różnica w natężeniach, jest jakaś kolosalna. Rozumiesz? Ktoś powie – kultura dźwięku…

Andrzej: Ale to właśnie natężenie emocji jest inne.

Muniek: Dla niektórych ludzi, którzy słuchają totalnego mainstreamu, dzisiejszy T.Love jest alternatywą. Granica rocka i popu tak się zatarła, że zespół Roxette jest w pewnych stacjach radiowych kapelą rockową.

Andrzej: To tylko potwierdza, że nie wracaliśmy jedynie do sentymentów i herbatki z dawnych lat, ale tej emocjonalnej amfy właśnie.

Muniek: Tym bardziej zdziwiła mnie ta sytuacja. Myślałem, że jak wejdę na koncert z obecnym bandem, to tamta muza będzie jakaś taka stara, oparta tylko na tym, że się napili i podjarali. Okazało się jednak, że to strasznie zadziorne i niebezpieczne granie (śmiech).

Andrzej: Nie wyciągam jakiejś tajemnicy z alkowy, ale niektórzy członkowie obecnej formacji mówili do Zygmunta – słuchaj ja jestem inny, życiowo, muzycznie. Muzycy obecnego T.Love urodzili się później, troszkę inaczej patrzą na świat i myślę, że w muzyce ma to swój wymiar. Choć akurat Jarek (Sidney, red.) Polak świetnie odnalazł się na płycie koncertowej T.Love Alternative.

Muniek: Obecnie to już jest jedna wielka symbioza, bo wielu z nas uczestniczy w działaniach jednej czy drugiej formacji. Przecież w nagraniach studyjnych nowych kawałków był miksowany skład. Basista T. Love Nazim (Paweł Nazimek, red.) grał w „Dzielnicy cudów”, klawiszowiec Marecki też.

Andzej: Natomiast w gromadzie być może temu staremu składowi rzeczywiście dużo bardziej chodziło o zadziorność.

Muniek: Ale to wynika z czasu, mentalu, bo jest jednak między nami ta różnica dyszki. Ja teraz też gram z naprawdę fajnymi i inteligentnymi facetami, którzy żyją muzyką. Mimo to, pewnych rzeczy generacyjnych nie stworzysz na nowo. Oczywiście są mi bliscy, ale z nami to są jazdy typu: pocałowałem się z Kaśką w parku, a Ty Andrzej pamiętasz - z Anką. Na scenie zaś wypruwania flaków w sensie pozytywnym, a ja mając 52 lata nie udaję jakiegoś starego z brzuchem punkowca w skórze ramonesce, tylko dostaję pierdolca słysząc dawne numery i nie odczuwam obciachu. Muszę przyznać – to są dwa różne zespoły.

Dobrze, ale sam Muniek niejednokrotnie mówiłeś, że T.Love Alternative, to zespół grający piosenki z lat 80-tych. Skąd wiec pomysł na dwa nowe kawałki na ostatniej płycie?

Muniek: Chcieliśmy się ładnie pożegnać i zrobić coś na dziś. Koniu (Jacek Śliwczyński, red.) basista dał pierwszy sygnał. Jakoś tak się odkorkował, że zaczął siedzieć w domu i dużo komponować. Pokazał mi nowe piosenki, będące w rockowej tradycji. Jedna mi się spodobała i na ten koncert do Cieszanowa zrobiliśmy utwór „Ultra”. Muzycznie przypominał mi trochę The Clash, Sticky Fingers, takie stare brytyjskie kapele punkowe. Tekst też jest społeczny, krytykujący tę całą polityczno-medialną hucpę. Potem powiedziałem Andrzejowi żeby mi pokazał jakieś swoje kawałki, żeby stworzyć kolejny numer, bo jeden to za mało. Wtedy strasznie ujął mnie akordami. Zrobił utwór z moich ulubionych zestawów bazowych. Słyszę tam T. Rex, Stonesów.

Andrzej: Ale nie jest to stuprocentowo utwór na zamówienie. Jak gram sam dla siebie, czy robię piosenkę dla Daabu, to biorę gitarę, śpiewam jakąś melodię do krótkich reggowych akordów, mam zupełnie inne podejście do muzy (śmiech). Dlatego fajne są te inne blusrockowe rejony, a Zygmunt stwarza klimat do otwartości, inspiruje mnie, aktywizuje. Jest między nami jakaś chemia, znamy się na wylot, łączą nas emocje z lat 80-tych, które są chyba najlepszym bodźcem do kreacji. Z kimś innym byłoby zupełnie inaczej..

Muniek: Absolutnie tak jest, choć z kolesiami z mojego obecnego bandu też udało się nam wzajemnie otworzyć i oddać to w utworach T.Love, które powstają do dziś. Jednak do muzy Andrzeja łatwiej mi stworzyć tekst o wspomnieniach z przedszkola, saturatorach itp. Wiem, że facet też kuma te czasy. Nie ważne czy była to Częstochowa, czy Warszawa. Łączą nas mecze Legii, reprezentacja Górskiego, Fibak, pierwsze pornole. Jak śpiewam o tym do jego kawałka, swobodnie drę się do mikrofonu jak koleś ze Slade i nie czuję w tym żadnego zażenowania. Wywnętrzam się jeszcze bardziej, co trafia do paru ludzi, o czym słyszę choćby od dziennikarzy. Pewnie nie do młodych, którzy nie wiedzą o czym jest mowa, ale jak kogoś to interesuje, zawsze może pogrzebać w przeszłości (śmiech). Andrzej robi idealną muzę do takich tekstów. Nie zawsze wystarczy użyć paru magicznych słów, typu ławka, śpiewając o dzielnicy. Bez dobrej muzyki powstanie jakaś rockowa ballada, zwykła tandeta. Kiedy jednak słyszę ten charakterystyczny rif (nuci) od razu przypominają mi się numery The Clash, np. „Lost In the Supermarket”. Stąd też uważam, że te dwa numery, które powstały na pożegnanie są naprawdę zacne. Siedzą dobrze w tradycji T.Love Alternative i całego Rock&Rolla. Nie ma obciachu w tych piosenkach.

Andrzej: Odnosząc się też do tego całego profesjonalizmu, akademizmu, w porównaniu z brudem i chaosem zespołu T.Love Alternative, to ciekawostką jest, że po raz pierwszy utwór „Nasza tradycja” zabrzmiał na tej koncertowej płycie, tak jak tego pierwotnie chcieliśmy. Okazało się, że już wtedy, bez profesjonalnego sprzętu, robiliśmy oryginalną muzykę instynktownie. Nawet Kazik przygotowując seta na „Rób reggae”, wybrał ten utwór, czym mnie bardzo zaskoczył. To nie jest prosta piosenka. Dzisiaj pewnie coś takiego by nie powstało, bo jest za trudne, nie radiowe, a brzmi nowocześnie. Po tylu latach przekonujemy się, że graliśmy ciekawie, nie tylko od strony tekstowej, ale też czysto muzycznej. Potrafiliśmy zagrać trudne numery, mieliśmy potencjał.

Muniek: Ta płyta pokazuje, że jesteśmy w dobrej formie i chyba jest najlepszym krążkiem nie tylko koncertowym. W odróżnieniu od wydania studyjnego, które nagrywaliśmy w klinicznych warunkach, bo realizator był akademicki i na wspomnienie o The Clash, usłyszeliśmy jednie, że tak nie wolno, bo oni nie stroją. Poza tym rok 1988 w Polsce, to nie był Londyn, gdzie każdy miał gitarę, trzeba było pożyczać sprzęt, wzmacniacze. Telecaasterem dysponowało wtedy może trzech w ludzi w Warszawie: Marek Jackowski, Franc Lipiński i Prekoz. Tym bardziej jesteśmy dumni z tej płyty, która pokazuje lepsze wersje najlepszych wersji. Wielkie podziękowania dla chłopaków z zespołu, producenta Toma Horna i wszystkich, dzięki którym nie powstał jakiś tam sztuczny best z pozbieranymi wersjami, ale nowocześnie brzmiący krwisty, solidny, brudny koncert plus solidne dwa nowe numery na CD i DVD. Tym materiałem można bez obciachu pożegnać się z fanami.

Tak dotarliśmy do pytania, nad którego zadaniem długo się zastanawiałem. Muszę to jednak zrobić. Skoro w T.Love Alternative jest tyle prawdziwych emocji, to skąd nagle decyzja o zakończeniu działalności właśnie teraz? Czyżby przyszedł czas, by znowu powrócić jedynie do towarzyskich relacji z kolegami?

Muniek: To w dużym stopniu była moja osobista decyzja. Oczywiście zawsze mogę zaprosić kolegów do wspólnego grania, tak jak z Andrzejem nadal tworzymy choćby formację Szwagierkolaska. Bodźcem dla mnie w 2013 roku była śmierć Rafała „Włocza” Włoczewskiego, który wprawdzie późno do nas doszedł, ale była to już trzecia śmierć po krótko grającym w bendzie Heniu Wasążniku. Po pogrzebie poszliśmy na herbatę i tam powiedziałem chłopakom, że chyba nadszedł czas żeby to zakończyć. Zgodzili się, ale pod warunkiem, że na finał coś jeszcze zrobimy. Równolegle przyszła propozycja z SP Records nagrania płyty.

Andrzej: Głupio teraz o tym mówić, ale jeszcze pół roku temu podczas tych wszystkich fajnych koncertów, nie przyszedłby mi do głowy koniec. Teraz jest inaczej. Trzeba kiedyś postawić stempel na finał, choć pamiętam że choćby Kazik przyznał, że parokrotnie przeżywał reaktywacje (śmiech). W każdym razie na dzisiaj nie ma w ogóle nawet takiej rozmowy, że jeszcze wrócimy.

Muniek: Nie chcę tego kończyć na wyczerpaniu. Niech to pozostanie takim świętem. Obawiam się, ze nie udałoby się drugi raz tak fajnie wszystkiego zagrać, jaka na ostatniej trasie. Nie chcę nawet o tym mówić. Na razie nie ma żalu, ani smutku. Zauważ, że jestem podekscytowany płytą, że o niej mówimy, a paru dziennikarzy z sensownych mediów, jest tym zainteresowanych. Póki co, chcemy żeby jak najwięcej ludzi dowiedziało się o tym krążku, poszło do sklepów i go kupiło. Zdajemy sobie sprawę, że nie jest to produkt do rankingów, na pierwsze miejsca list przebojów, ale dla tych, którzy poszukują czegoś innego. W dzisiejszej polskiej muzyce widoczny jest przede wszystkim brak tekstu. Tylko hip-hop przejął tę rolę. Na chwilę obecną nie mam już nic do dodania. Jestem świeżo po zakończeniu, podjarany koncertami, tym że w Warszawie był z nami Kazik, pełnymi klubami, mnóstwem fanów, brakiem biletów w niektórych miastach. Zajebisty koniec.

Czyli spełniło się marzenie T.Love Alternative żeby zrobić swoje i zejść ze sceny niewypalonym?  

Andrzej: Może nie marzenie, bo takim jest malowanie przez jakąś tam dziewczynkę, laurki z serduszkami w zeszyciku.

Muniek: Raczej dobre wykonanie swoich obowiązków.

Andrzej: Dokładnie. Brakuje mi w dzisiejszych czasach niezależnego myślenia. Rock był zawsze miejscem nie tylko dla społecznej, ale także obyczajowej obserwacji rzeczywistości.

Muniek: Faktycznie ludzie poszukują alternatywy, zaczynają w tej ultra głupocie tęsknić za prawdą, która staraliśmy się przekazać. Mam nadzieję, że to się udało, dlatego możemy na dzień dzisiejszy śmiało zakończyć z T.Love Alernative.

Dzięki za rozmowę.

Robert Stawski

Robert Stawski

47 Warszawa
395 artykułów
kontakt: warszawa@wywrota.pl

prywatny blog: http://comiwsercugra.tumblr.com/
Zasłużeni dla serwisu


Dodaj komentarz anonimowo lub zaloguj się
 
przysłano: 10 listopada 2015 (historia)


Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług zgodnie z Polityką prywatności.
Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do cookie w Twojej przeglądarce.

Zgłoś obraźliwą treść

Uzasadnij swoje zgłoszenie.

wpisz wiadomość

współpraca