Muzyka

Circlesongs - Bobby McFerrin

Wieczorem, podczas burzy, pokój wypełnił się czymś wspaniale delikatnym, czymś co szkoda przerywać, czymś w co chwilami trudno uwierzyć. Scatowe improwizacje brzmią jak rdzenny, afrykański dialekt. Tło rytmiczne, jak taniec wokół ogniska. Muzyka wypływa z ducha, jest prawdziwa i czysta. Bez żadnych, zniekształcających siatek kultur amerykańskiej, czy europejskiej.
Po trzech dłuuugich dzwonkach otworzyłem drzwi. Stał za nimi przemoczony kolega z przemoczoną płytą w ręku.

„-No, szybciutko sobie zgraj, bo muszę oddać.

- McFerrin? To ten od „be happy”?

- Tak, ale to, to zupełnie inna sprawa. Jak przesłuchasz, z tamtego będziesz się śmiał.”

Wieczorem, podczas burzy, pokój wypełnił się czymś wspaniale delikatnym, czymś co szkoda przerywać, czymś w co chwilami trudno uwierzyć. Głosy z daleka, może z nieba, może z piekła, może z Afryki. Z pewnością aksamitnie miękkie, cudowne. Scatowe improwizacje brzmią jak rdzenny, afrykański dialekt. Tło rytmiczne, jak taniec wokół ogniska.

„Circlesongs” to płyta nagrana bez prób i przygotowań, zrealizowana z towarzyszeniem dwunastoosobowego chóru Voicestra, który na podanej przez Bobby’ego bazie, tworzy klimatyczny rytm, po którym później ledwie ślizga się McFerrin w swych popisach wokalnych. Słuchając tych utworów, nabiera się pewności, że do tego by śpiewać, Bobby wcale nie potrzebuje słów. Właściwie, wydaje się, że one mogłyby go swoim gotowym brzmieniem ograniczyć, dlatego sam staje się ich twórcą. Składa je na bieżąco, każdą literę tworzy z dźwięku na nowo, odnajduje je w nowym znaczeniu. Kiedyś sam, zapytany o swoje scatowe śpiewanie, odpowiedział tak: „Śpiewanie utworów bez słów pozwala tworzyć zamiast jednej, tysiąc różnych piosenek na raz. Wówczas to tylko od odbiorcy zależy jaką mu taka piosenka opowieść przyniesie, co mu pokaże.” [cytat z pamięci]

„Circlesongs” stanowiące powrót McFerrina do czystej improwizacji, po kilkuletniej współpracy i wspólnych albumach z Hancockiem, Yo-Yo Ma i Coreą, rzeczywiście opierają się na takiej filozofii. Pozwalają zamknąć wszystko wokół tytułowych kół, a każde z nich potraktować za każdym razem inaczej. Odbiór tych utworów [nazwanych w kolejności „circlesong one”, aż do ośmiu] zależy jedynie od słuchacza i od jego wyobraźni. Wydaje się, że płyty można słuchać dotąd, dopóki będzie się miało nowe odczucia i nowe skojarzenia. Ja po roku znów wracam do niej. Trochę dlatego by jeszcze bardziej nakręcić się na koncert [już 21 lipca w kongresowej, w ramach przeciągniętych WSJD], a trochę dlatego, że samemu się zmieniając, słyszę je na nowo.

Muzycznie, utwory przez to, że stworzone są w oparciu o taki sam schemat, są do siebie podobne, oczywiście drugi nie jest kontynuacją pierwszego, choć przyznam, że taka podróż mogłaby być ciekawa. Takie podobieństwo trochę nudzi, w kolejnych piosenkach nie pojawia się zbyt wiele ożywczej świeżości, nawet jeśli są inspirowane różnymi tradycjami muzycznymi [afrykańską, karaibska]. Jednak pomimo tego, płyta jest jak najbardziej godna polecenia. Muzyka wypływa z ducha, jest prawdziwa i czysta. Bez żadnych, zniekształcających siatek kultur amerykańskiej, czy europejskiej.

:)

46
4 artykuły 3 teksty 122 komentarze


Dodaj komentarz anonimowo lub zaloguj się
 
Saturnin Maciek Duszyński
Saturnin Maciek Duszyński 7 lipca 2002, 12:38
No cóż, z tekstami Sotesa nie mam zbyt wiele roboty (bardzo dobry lead + samemu przysłał grafikę - okładkę płyty). To sprawa niemalże profesjonalna. Liczę na to, że jego recenzje muzyczne będą stałym elementem naszego serwisu. (Ci, którzy chcą tu przysyłać teksty: proszę popatrzeć jak pomysłowo można zacząc recenzję i "wciągnąć" czytelnika tak, aby wszystko przeczytał i żeby coś z tego zostało mu w głowie).
przysłano: 5 lipca 2002


Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług zgodnie z Polityką prywatności.
Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do cookie w Twojej przeglądarce.

Zgłoś obraźliwą treść

Uzasadnij swoje zgłoszenie.

wpisz wiadomość

współpraca