Literatura

Komu w drogę, temu czas. Impresja o „Taksim” Andrzeja Stasiuka.

NLG 2010 w kategorii proza została przyznana Andrzejowi Stasiukowi za powieść „Taksim” (Wydawnictwo Czarne)

 


Prawdziwa wolność jest samotnością. Bez poglądów, bez niczego. Pustka. I definiujesz swoją samotność wobec świata, wobec śmierci.*

Andrzej Stasiuk

 





Czytam opowiastki zamieszczone w Internecie pod hasłem: „Taksim Stasiuka” i nie mogę uwierzyć, że dotyczą tej książki. Tylko niewiele z nich mówi coś o czasie, o przeżywaniu, o emocjach; jakieś ogólnikowe spostrzeżenia i klasyfikacja oczywista: powieść drogi.  Jasne. Mam przed oczami ulubiony obraz Jarmusha  Inaczej niż w raju”, setki papierosów Lucky Strike, prawdziwych amerykańskich i ekipę emigrantów z Europy Środkowej jeżdżącą starą krypą po Ameryce. Narzucają się też inne historie. Ale „Taksim” jest bardzo żywą książką w warstwie opisu przeżycia, autorefleksji, doświadczenia czasowości, samoobserwacji narratorskiej pozycji autora. Subtelną powieścią, bo nie tyle fabularnie prawdopodobną ile będącą probierzem prawdopodobieństwa nas.

 Prawdopodobieństwo przyznania się sobie do nieuwagi, albo faktu, że świat się tak opatrzył, że już nie budzi w nas żadnej refleksji, jest bowiem niewielkie. Więc to jest probierz autodystansu. Naszej obecności i naszych rozeznań. W powieści „Taksim” wkurw to wkurw, a miłość to miłość. Człowiek bywa brzydki, groteskowo kiczowaty, ale jednocześnie może być niesamowicie interesujący.

 

             Czytam, że westernowo. Gangstersko? Że „powieść drogi” między Hłaską Markiem a Stachurą Edwardem. Na pewno. Czyli jak? Z dystansu narratora, który niezauważalnie pojawia się na zewnątrz, jednocześnie nie opuszczając środka. Ciekawy ma widok przez szybę tego Ducato: Wzdłuż głównej ulicy rosły platany. Rzucały cień na stiukowe fasady willi i kamieniczek. Domy były stare, zużyte i piękne. Albo przez  okno wynajętego pokoju: Widuję go od dawna, od lat.(...) Jego regularny tryb życia, determinacja, jego codzienna wędrówka w określonych godzinach miały w sobie coś bohaterskiego. Chwilami wydawało mi się, że nadaje temu miastu rytm, że jest czymś w rodzaju wahadła. Człowiek, który wiele razy przebił swój życiowy licznik widzi rzeczy i ludzi w czasie, nierozłącznych z czasem i warunkujących czas. I jak on jest na widoku... Niby ledwo zauważalny, jak kontur, zarys, albo szary, prześwitujący jak przetarta koszula cień, a jednocześnie wyrazisty konstrukt, figura nieodzowna, szara eminencja dziejów tej komiwojażerki.

 

Wszechobecny słuchacz-narrator i jego stary skórzany płaszcz. Wożenie płaszcza. Wcielenia płaszcza. Rzeczy, które pamiętają inne czasy. Wożenie tych rzeczy z miejsca na miejsce. Wtórny obieg przeszłości wpisany w teraźniejszość i wyobrażenie o przyszłości. Bo przecież jesteśmy sto lat za murzynami. Nasze „teraz” nie jest na czasie. Ponieważ jesteśmy nieco niedorozwinięci w tej Polsce, nie tylko Południowo-Wschodniej, i bliżej nam do Budapesztu niż do Paryża. Nie tylko bliżej ale i po drodze. Wyboistej, dziurawej, pokonywanej nielegalnie w wehikule, który nie powinien już istnieć. Jego czas reaktywowany przez nas, funduje nam niemożliwą przejażdżkę. Czas w rozjazdach i opowieściach. Podróż do nie tu..

           I nagle w teraźniejszość wjeżdża nam przyszłość nie do przyjęcia. Trzeba się pogodzić z faktem, że jest. Wydobyła się zza Wielkiego Muru i straszy momentalnym zużyciem. Przeterminowani to my teraz jesteśmy. Przyszłość nie zdąży się przeterminować, rozleci się zanim się nalatamy za nią, nie tylko w niej. I nie ma żadnego tu. Tutaj mamy przeżarty rdzą wóz operacyjny czyli wehikuł do wszystkiego, a więc również, a może szczególnie,  do podróży przez czas. W nim bohater z błyskiem w oku i życiowym kolorytem, a nawet z przebarwieniami od zalewającego go w tej wyprawie potu, ale za to w marynarce z angielskiej wełny. Zgrywa filozofa a prowadzi lumpeks na kółkach. Lumpeks, ale nie burdel… Wozi asortyment z historią. Człowiek, który ma mnóstwo wciąż nowych pomysłów a otacza się starymi rzeczami i tropi codzienność, która mieszając się z jutrem pozostaje w bezruchu.

 

            Trwanie na tej granicy. Właściwie nieustanna transgresja, czyli kontrabanda. Chociaż nie w czas. Poniewczasie. Granice upadły, mamy strefę Schengen i tak dalej. Ciekawe, że można przekraczać granice, których nie ma, że można je przywoływać z przeszłości, żeby legitymizować teraźniejszość w sobie. Przypominać sobie, że się jest: Przypominałem sobie wszystko. Wcale tego nie chciałem, ale wszystko wracało od najdalszych dni. Żeby siebie sobie opowiadać. Obwozić się ze sobą,  przed sobą. Płacić myto i targować się do końca. Żeby się czegoś trzymać, żeby zatrzymać w garści choćby chwilę. A potem wysypać ją jak popiół z popielniczki, przez okno jadącego samochodu. To, co już zużyte, minione, stare i nie warte powrotu zawsze można opowiedzieć. Tylko opowiedzieć  i aż. Wtedy wszystko zyskuje walor emocjonalny, nawet jeśli emocje wynikają z działania iluzji powodującej, że nas dotyczy opowieść. Że razem ze starą skórzaną kurtką, albo z wynajętym pokojem kupujemy jakąś historię. Pochowaną w kieszeniach, ukrytą pod podszewką, albo za drzwiami, do których nie mamy klucza. Niby nie mamy. Ale wiemy, że może się chować na następnej stronie. W jakimś zakamarku tej historii. Pod stertą czasopism związanych konopnym sznurkiem. Teraźniejszość jest ulotna, wszystko się sypie i leci przez palce. Obumiera, zanim się rozwinie, albo zanim my się rozwiniemy na tyle, żeby owo „wszystko” dostrzec.


Chyba, że w grę wejdzie miłość: Coś się stało z czasem. Wyglądało na to, że dla niego zaczął się od nowa. Facet, który wreszcie się zakochał... w kobiecie, którą być może sam pomagał zniewolić. Ironia losu. Ktoś coś komuś daje, a potem ktoś bierze kogoś w zastaw... Najlepszy interes podobno robią pośrednicy. Nie w tym przypadku, tutaj pewien człowiek się przeliczył. Taki człowiek nie może uciec od siebie. Taki człowiek musi znaleźć wytrych. Żeby odkręcić błędy przeszłości. Nawet jeśli będzie musiał zrobić niebezpieczny interes i podrzucić komuś świnię. Gorzej jeśli świniom, szczególnie dla tej podrzucanej.

                Zupełnie niesamowita opowieść. Zupełnie niesamowite postaci. Zwykli faceci w środku życia na bezdrożu. Niewidoczny świadek, kierowca i uległy wspólnik, kontra komiksowo wyrazista i społecznie przebogata osobowość prowodyra, szefa i opowiadacza historii o wszystkim. Awanturnik i gawędziarz w ciągłej drodze, w którą co rusz wyrusza z nim uciekinier od wszystkiego i obserwator każdej chwili. Jeden mówi, rozmawia, opowiada, zagaduje i gada, drugi słucha, ale i pogłębia, stanowi punkt odniesienia, jest koronnym świadkiem nieprzedstawionych zdarzeń i nastraja odbiór: Mówili o wydarzeniach ale nie potrafiłem umieścić ich w żadnym konkretnym czasie. Palą jednego za drugim. Mosty też palą. Palimy. Samotność daje komfort dystansu, który jednak powoduje, że jest się lepiej widocznym, nawet, jeśli się nie jest do ludzi, a właściwie dlatego. Samotność  to szczerość. Stanie w szczerym polu, nie tylko zakopanym w śniegu busem. Samotność  to gnanie Bóg wie gdzie i Diabeł wie po co; ucieczka bezdrożami na odludzie. Samotność to nie brak, to jakość, stan świadomości.

 

                Co jest w książce Stasiuka dla mnie najważniejsze? Doświadczenie czasu opisane wielokrotnie przez narratora? Na pewno, ale i to, wynikające z faktu, że się on przemieszcza w czasie, że on tu miga, mija, albo zakręca i robi sobie postój. Czas tak pokręcony stoi przed moimi oczami, albo znika z prędkością zużywania się chińskich wyrobów tekstylnych, chińskich wyrobów jakichkolwiek. Po jednym użyciu. Teraz wszystko jest jednorazowe. Wszystko się psuje. Psuje na wieki. Wielokrotnie można używać wszystkiego tylko zapominając o wszystkim, przymykając oko na zbliżające się nic. Wielkie Nic, które zalewa świat. Pustka zalana tandetną podróbką wszystkiego. Teraz wszystko jest takie tanie, że wszyscy mogą mieć wszystko. Iluzję wszystkiego, czyli nic. Pustkę zalewa się też wódką, samogonem, połoudniowowschodnią wersją dżonyłokera... Nagle świat nawalony jak tylko na zadupiu można, zawalony jak śmietnik, albo magazyn surowców wtórnych, staje Ci przed oczami. I to staje w miejscu, którego wcale się nie spodziewasz. A właściwie w jego nieustannym braku. Ilość rzeczy powoduje, że się zatrzymujesz. Przeliczasz je, w ogóle cały czas coś przeliczasz. Nie tylko kiedy wymieniasz dolary na forinty a forinty na złotówki, albo coś tam. I widzisz gościa, który przestał. Przestajesz i zaglądasz na konto raz na ruski rok, żeby za chwilę już niczego nie przeliczać, tylko obserwować stałą ilość, wymianę. Rejestrujesz szczegóły swoich własnych zwyczajów i wychwytujesz niuanse w zachowaniach innych; łapiesz obcojęzyczną stację i okazuje się, że to nie ważne, że nic nie rozumiesz, albo piąte przez dziesiąte... i tak nie słuchasz wiadomości, masz już dosyć informacji, żeby przestać. Ewidencjonujesz pory roku, zamknięcia i otwarcia lokali, przeróbki wystrojów wnętrz, albo zmiany szyldów. Trasę objazdowych cyrków. Cyrkulację smaków  i zapachów. Gęstość powietrza w kabinie. Temperaturę w pokoju. Zaczynasz reflektować powtarzalność. Trwanie mimo wszystko. Unieruchomiony wszechświat wielkości Kierdziołkowa staje się teraz wszystkim. Choćby miał mieć jedną ulicę przez środek, knajpę, skup złomu, supermarket  i cmentarz. Wystarczy, żeby przeżyć. Wystarczy, żeby zapomnieć przeszłość i ukoić samotność: Słuchałem i wiedziałem, że jeśli tu zostanę, nie umrę samotnie. Ten chór mnie odprowadzi i wymyśli mi przeszłość, wymyśli mi całe życie, zanim mnie pochowa.

 

         Co skupiło mnie na tyle mocno, żebym chciał czytać opowieść o starych łachach wożonych rozklekotanym busem i dwóch gościach jarających podrabiane papierosy non stop, w dzień i w środku nocy, na granicy takiej lub siakiej; życia, drogi, czasu, lub jakiegoś kraju Europy Środkowo-Wschodniej... Fabuła? Jej brak? Cisza, która nie tyle daje zrozumienie, co jest jego dowodem? Gadanie, którego z przyjemnością się słucha? Jedno i drugie w świetnym stylu zamienione w coś innego?

 Czas przeżycia i język przeżywania. Przewrotność języka. Wulgarne brzmienie i malarska obrazowość. Skrót, potoczność i przepływ. Wieloaspektowe doświadczenie czasowości. Wyrazistość i ostrość widzenia świata. Ironia i autoparodia. Bezpośredniość opisu teraźniejszości i komfort obserwacyjnego dystansu wobec wszystkiego, co mnie aktualnie nie dotyczy. Świetnie opowiedziana melancholia. Moment, w którym zapalam papierosa i robię sobie postój.

 

Paweł Kaczorowski

3 grudnia 2009

 

Andrzej Stasiuk Taksim.

Wydawnictwo Czarne.

Wołowiec 2009;

okładka miękka, stron 328.

 

 

 Źródło informacji: http://www.nagrodaliterackagdynia.pl/

*Andrzej Stasiuk w rozmowie z Dorotą Wodecką. Źródło: http://wyborcza.pl/

 

 

Paweł Kaczorowski

Paweł Kaczorowski

Polska
77 artykułów 18 tekstów 492 komentarze
Paweł Kaczorowski (PiK), rocznik 1975; studiował filozofię na UWr. Absolwent coachingu i doradztwa filozoficznego UZ. Absolwent Studium Terapii Uzależnień w IPZ PTP. Pracuje jako terapeuta uzależnień. Mieszka w Reykjaviku. Redaktor prowadzący serwisu …
Zasłużeni dla serwisu
Współpraca


Dodaj komentarz anonimowo lub zaloguj się
 
Justyna D. Barańska
Justyna D. Barańska 22 czerwca 2010, 09:18
Osobiście średnio przepadam za Stasiukiem, ale co prawda to prawda, podobać się może za ujęcie tematu nie tylko czasu, ale i świata second-handu - oczywiście nie mam tu na myśli wyłącznie handlu odzieżą.
Dominika Ciechanowicz
Dominika Ciechanowicz 30 czerwca 2010, 19:12
Też średnio przepadam za Stasiukiem w sumie, bo jest za bardzo maczo. Ale z drugiej strony kiedyś to samo myślałam o Hemingwayu, a potem się od niego uzależniłam. Więc może się przełamię.
Paweł Kaczorowski
Paweł Kaczorowski 1 lipca 2010, 00:05
Może macho jest tylko figura uobecnianą w książkach Stasiuka? Maczo to jest Filip Surowiak! Ten to ma jaja... :) Nieokiełznany szowinista i megaloman do tego, ale jaki zdolny-młody-gniewny prozaik...

Mam wrażenie, że prozie potrzeba twardych facetów. Od jakiegoś czasu najgłosniejsze w Polsce książki piszą kobiety i nie zawsze są to dobre książki. Marzy mi się nowe wcielenie Hłaski. Nie zdziwę się jednak, jeśli nowym Markiem Hłaską zostanie obwołana Kobieta. takie czasy Panie i Panowie, że płeć słabsza często jest silniejsza...
Tomasz Smogór
Tomasz Smogór 1 lipca 2010, 11:14
Nie wspominając o maczo Bukowskim.
Paweł Kaczorowski
Paweł Kaczorowski 1 lipca 2010, 12:41
O! Albo Miller, czy np. Cizia Zyke... Autor, z jednej strony lekceważony, z drugiej uwielbiany, również za bycie Maczo extra klasy! :)
Dominika Ciechanowicz
Dominika Ciechanowicz 1 lipca 2010, 20:59
A ja myślę, że polskiej prozie potrzeba takich facetów, którzy poradzą sobie z kobiecym wyemancypowaniem, że tak powiem i się za bardzo nie sfrustrują. I nie będą budować swojej męskiej tożsamości w opozycji do kobiecej słabości, bo ta słabość okazała się mitem. Więc myślę sobie, że ta tożsamość musiałaby opierać się na czymś zupełnie innym, tylko jeszcze nie wiem na czym.
Wracając do Stasiuka (czytałam go niewiele, więc pewnie łatwo będzie obalić mój argument, ale co tam), to w takim "Białym kruku" chociażby chłopaki wyruszają w podróż, żeby potwierdzić własną męskość w starciu z jakąś totalną głuszą, jakby byli co najmniej jaskiniowcami. Jeśli można coś tu powiedzieć o kobietach, to tylko tyle, że ich brak mocno rzuca się w oczy. Zarzut mizoginizmu sam się nasuwa, nic na to nie poradzę.
Paweł Kaczorowski
Paweł Kaczorowski 2 lipca 2010, 02:16
No cóż, słowo mizoginia, nie bez przyczyny chyba jest rodzaju żeńskiego... :) Ale, tak na poważniej, może zajmiemy się w wakacje prozą Stasiuka obszerniej i bardziej systematycznie? Chyba, że Jacek Bierut mógłby wejść na panel.

I, oczywiście, polskiej prozie są potrzebni... dobrzy prozaicy, mniej ważna jest ich płeć, chociaż przyznaję; facetów jakoś mniej widać. :( [Poza nielicznymi przypadkami prozy popularnej - typu Krajewski]

To jest propozycja do rozkręcenia wątku w Dysputach: "Czy to jest dobra proza?"
Dominika Ciechanowicz
Dominika Ciechanowicz 2 lipca 2010, 17:51
A mizoginizm jest męskiego. I też poprawnie:)
Paweł Kaczorowski
Paweł Kaczorowski 3 lipca 2010, 02:45
Ach, te Kobiety... :) Jestem bezsilny... W obliczu Twojej nieposkromionej żeńskiej inteligencji ustępuję. Co do motywu Stasiukowej prozy i problemu domniemanego maczo-mizoginizmu w jego prozie: bierzemy się za systematyczne omawianie Stasiuka?
Dominika Ciechanowicz
Dominika Ciechanowicz 3 lipca 2010, 11:19
Pewnie. Ale fajnie by było, jakby ktoś jeszcze z nami pogadał, nie?

A czy inteligencja ma płeć, to też można polemizować:)
Paweł Kaczorowski
Paweł Kaczorowski 3 lipca 2010, 12:50
No z tym, to przesadziłaś, inteligencja nie tylko ma płeć, ale ma pazury, czasem kły - bo czasem potrafi drasnąć czyjąś dumę lub pychę; ma dykcję (!), bo mówi, nie tylko myśli; ma też kształty, które się zmieniają, czasem jest krągła, czasem sią napina i pręży, albo wdzięczy; czasem jest agresywna a czasami delikatnie uwodząca... Nie jesteśmy duchami. Mamy płeć a inteligencja jest jej wyrazem. [Czy to są poglądy mizogina?] :)

Staram się o książki Stasiuka. Jeśli przyjdą - otworzymy wątek.
Hej!
Dominika Ciechanowicz
Dominika Ciechanowicz 3 lipca 2010, 15:54
Trochę sceptycznie podchodzę do teorii łączących ludzki sposób myślenia z płcią, szczerze mówiąc. Chyba po prostu boję się zamknięcia w getcie kobiecości, jeśli rozumiesz moją myśl. A od tego właśnie przez całe życie uciekam - od klisz narzucających mi zachowania i role, które nie są moje, tylko składają się na wzorzec jakiejś modelowej kobiety. Która myśli w określony sposób, dlatego, że jest kobietą, a nie dlatego, że myśli.
Albo może w swoim buncie przeciwko wszystkiemu zaszłam tak daleko, że neguję nawet to, co innym wydaje się oczywiste. I to już raczej mój problem, bo przed własną płcią chyba nie ucieknę...
Paweł Kaczorowski
Paweł Kaczorowski 3 lipca 2010, 16:55
Ja mam do tego zupełnie inny stosunek. Moja "męskość" bez pierwiastka kobiecości we mnie byłaby czymś jednostronnym i ograniczonym. I ja nie lubię schematów, zawsze się z nich wymykałem, albo je obalałem. Jednak pewne cechy inteligencji, wrażliwości, sposobu wartościowania świata mam t y p o w o męskie, a aspekt kobiecy jakoś je eksponuje dodatkowo.
Tak też odbieram Twoją prozę, Dominiko, jest pisana ostro, dynamicznie, inteligentnie i z pazurem. Niby taka ironiczo-agrsywna refleksja, jakiej dajesz dowody w prozie, jest przynależna mężczyznom, a przecież świetnie wydobywa Twoją nieokiełznaną kobiecość. O to mi chodzi.
Dominika Ciechanowicz
Dominika Ciechanowicz 3 lipca 2010, 17:54
Nie wątpię, że masz do tego inny stosunek, bo jesteś w tej uprzywilejowanej grupie społecznej. To, co typowo (stereotypowo) "męskie" stoi w hierarchii wyżej od tego, co typowo "kobiece". Sam fakt, że piszesz: "ironiczo-agresywna refleksja, jakiej dajesz dowody w prozie, jest przynależna mężczyznom" i ja odbieram te słowa jako komplement świadczy o tym, że mam gdzieś w mózgu zakodowane, że męskie pisanie jest - bo ja wiem? - lepsze? Ważniejsze?
A może to jest w samej strukturze języka jakoś zakodowane?
Ta kwestia jest tak złożona, że ciągle do końca nie wiem, co o tym wszystkim myśleć.
Paweł Kaczorowski
Paweł Kaczorowski 4 lipca 2010, 02:28
Ja też nie mogę stwierdzić, że wiem.

Masz tu rację: gramatyka języka polskiego, wielu języków indoeuropejskich, ma zakodowane patrirchalne schematy. Trudno znaleźć formy żeńskie dla wielu zawodów, albo brzmią dziwnie: np. reżyserka, numerolożka, pediatrka...

Poza tym,sprawność intelektualna, inteligencja, ironia, błyskotliwość, erudycja i in. sa przypisywane mężczyznom, kobiecie zostawia się pracowitość i intuicję. Jeśli kobieta posiada cechy przypisywane mężczyźnie - mówi się, że pierwiastek męski dominuje w jej umyśle i jest to ewenement, wynaturzenie, absolutnie rzadki okaz; jeśli facet ma świetną intuicję - mówi się, że jego anima, żeńskość, podświadomość - jest mocno uaktywniona i upatruje tu się patologii, prowadzącej do geniuszu. To oczywiste bzdury, ale nie jesteśmy duchami. Nasze umysły mają płeć, albo płci. Cholera wie, jak to ugryźć. I uwierz mi - wraca do mnie często ten problem, odkąd napisałem kiedyś (w 97') pierwszy wiersz w formie żeńskiej...:) [powinno być: napisałam...:)]

Poprawiam dzisiaj recenzję Biesów Garbaczewskiego. Znajdzie się tam ten wątek.
Dominika Ciechanowicz
Dominika Ciechanowicz 4 lipca 2010, 12:14
Się off-topic zrobił.

W języku wszystko się w sumie zaczyna. Słowa niosą ciężar skojarzeń. To, co męskie kojarzy się lepiej: siła, stanowczość, "męska decyzja".
Gdzieś tu na Wywrocie jest taki fajny cytat, o tym, że język zawiera w sobie cały światopogląd i ta świadomość momentami mnie przytłacza. Zwłaszcza, gdy zauważam absurdalność własnych poczynań: próbuję językiem pisać o języku, który usiłuje kształtować mój sposób myślenia według społecznych norm. Zanegowanie samych struktur językowych może być dla człowieka piszącego dość paraliżujace - czym tu pisać, jak nie słowami? Ale jak pisać słowami, kiedy się w słowa zwątpiło?

Masakra jakaś.
przysłano: 21 czerwca 2010 (historia)


Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług zgodnie z Polityką prywatności.
Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do cookie w Twojej przeglądarce.

Zgłoś obraźliwą treść

Uzasadnij swoje zgłoszenie.

wpisz wiadomość

współpraca