Teatr

„Impresja o śnie”

Opowieść o spektaklu „Sen nocy letniej” w reżyserii Moniki Pęcikiewicz snuje Katarzyna Rutowska.

 

Światła gasną.

 

Na wielkiej, przepełnionej widzami widowni Teatru Polskiego czuję się nieco samotna.

 

Film wyświetlony na białym ekranie ukazuje nam miłe, naturalne twarze aktorów biorących udział w jakimś castingu. Młodsi, starsi, mniej lub bardziej charakterystyczni, ze zmarszczkami wokół ust lub policzkami usłanymi piegami. Wydają się być nieświadomi tego, iż są właśnie filmowani, zachowują się swobodnie, są rozluźnieni, nieskrępowani. Kiedy zaczyna się casting, nastój powoli zaczyna się jednak zmieniać. Reżyser z jednej strony stara się być uważny, delikatny, tłumaczy każdą swoją prośbę z niczym niezmąconą cierpliwością, z drugiej jednak sukcesywnie naciska, umyślnie tworzy duszną, niepokojącą atmosferę, zadaje aktorom niedyskretne pytania, świadomie każe im wykonywać rzeczy mocno oddziaływujące na ich psychikę. Oni zaś starają się zachowywać w miarę otwarcie, mimo, iż wszystkie polecenia od początku wykonują z pewnym ociąganiem się – wyraźnie nie mają ochoty ani deklamować wersów Szekspira, ani nawiązywać ze sobą kontaktu fizycznego, ani ściągać poszczególnych elementów odzieży. Patrzą w oko kamery z podejrzliwą czujnością dzikiego zwierzątka – jak gdyby nieprzyzwyczajeni do ciągłej obserwacji, z każdą chwilą coraz bardziej rozkojarzeni i nieuważni, pełni pretensji do siebie nawzajem. Grając w parach do złudzenia przypominają obwąchujące się psy – niepozałatwiane sprawy pomiędzy nimi stają się niemalże fizycznie namacalne. Ich ograniczenia wydają się śmiesznie irracjonalne, łatwo można jednak zapomnieć, jak bardzo pozostają ludzkie, „normalne”, jak głęboko zdają się być zakorzenione w naszej ludzkiej psychice. Ekstremum to prośba reżysera o utworzenie kłębowiska ciał – aktorzy z początku są wyraźnie niechętni, później jednak wykonują jego polecenie z pełnym zaangażowaniem. Rezygnując z własnej tożsamości użyczają ciał postaciom. Nie są jednak w stanie uśpić jej całkowicie. Da ona o sobie znać w najbardziej nieodpowiednim momencie.


Światła zostają włączone.

 

Przez kolejne półtorej godziny oglądamy na scenie aktorów grających aktorów grających postacie z szekspirowskiego dramatu – dramatu boleśnie uwspółcześnionego, wykastrowanego multimediami, tworzonego pod czujnym okiem filmowej kamery, z designerską białą kanapą oraz lasem wykrzywionych, niewyczuwalnym wiatrem wymuskanych brzózek jako elementami scenografii. Widzimy aktorów przełamujących bariery, przekraczających granice, zmagających się z tekstem, pomagających sobie nawzajem (kapitalna scena tercectu: Szczyszczaj-Opaliński-Kronenberger), ale i również rzucających sobie kłody pod nogi, nie tylko na scenie, ale także w garderobie, w bufecie, za kulisami...

 

Poszczególne warstwy zaczynają się ze sobą stapiać, sacrum sztuki wbija się boleśnie w profanum życia – kwestie są wypowiadane w sposób przesiąknięty prywatnością, nie ma w tym jednak fuszerki czy niekonsekwencji: należałoby bowiem zadać sobie pytanie: kiedy właściwie jesteśmy „prywatni”? Prywatność to rzecz, na którą możemy pozwolić sobie jedynie w samotności – teatr zaczyna się przecież w momencie, w którym my zaczynamy być obserwowani. Codziennie nieświadomie odgrywamy nieskończoną ilość małych spektakli, ukazując innym nasze różnorodne odcienie, czyniąc z czystej barwy nieodkrytą tajemnicę. Najbardziej przejmująca jest w takim graniu Dagmara Mrowiec, czyli piękna Helena. Każda scena z jej udziałem wibruje od tego niedookreślenia, od braku grubej kreski oddzielającej wyraźnie postać od aktora.

Finałowa scena napawa niepokojem – ludzie siedzący za długim stołem przypominają bardziej manekiny, niż żywe istoty. Są wyprani z uczuć, nie ma w nich żadnych emocji – ich bierność czyni słodycz oryginalnego zakończenia nieznośnie gorzką.

 

Z sufitu, nieudolnie próbującego grać niebo zaczynają lecieć liście. Światła gasną.

 

Dramaty, które wydarzyły się na naszych oczach przed chwilą, nie powinny przecież zrobić na nas wielkiego wrażenia. A jednak, na wielkiej, przepełnionej widzami widowni Teatru Polskiego wszyscy czujemy się niezwykle samotni. [Tak myślę.]

 

Światła zostają włączone.

 

Aktorzy kłaniają się, wielokrotnie wywoływani oklaskami do ponownego wyjścia na scenę, rozluźnieni, swobodni, wyraźnie zadowoleni. Nie ma już w nich tego dziwnego rodzaju zdziczenia, tej gwałtowności i rozbicia, i... tylko nie wiem, dlaczego wciąż boimy się spojrzeć im prosto w oczy...

 

Katarzyna Rutowska

Nisza Teatralna


Przedstawienie z dnia: 10 listopada 2010.

Premiera: 19 marca 2010 na Scenie im. Jerzego Grzegorzewskiego

 

Teatr Polski we Wrocławiu.

Dyrektor naczelny i artystyczny: Krzysztof Mieszkowski

 

więcej informacji: www.teatrpolski.wroc.pl
 

Nisza Teatralna

Nisza Teatralna

14 Wrocław/Warszawa
49 artykułów


Dodaj komentarz anonimowo lub zaloguj się
 
przysłano: 19 sierpnia 2010 (historia)


Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług zgodnie z Polityką prywatności.
Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do cookie w Twojej przeglądarce.

Zgłoś obraźliwą treść

Uzasadnij swoje zgłoszenie.

wpisz wiadomość

współpraca