Procesom eufemistycznie nazwanego „zubożenia intelektualnego” równolegle towarzyszy wzrastające bezrobocie, pauperyzacja społeczeństwa, nożyce cenowe (i inne inteligentne ekonomiczne terminy) powodując w praktyce coraz mniejsze kwoty jakie przeciętny zjadacz chleba jest w stanie przeznaczyć na swój rozwój duchowy i intelektualny nie rezygnując tym samym z obiadu. Oczywiście popyt kształtuje podaż i tak na przykład dla wydawców problemem staje się wypuszczenie większej ilości książek w tym samym czasie, a podczas wakacji życie kulturalne na jakiś czas musowo zamiera. Co gorsza, nawet najbardziej optymistyczna wizja przyszłości (a z takich przecież znani są nasi politycy) nie zakłada poprawy sytuacji. Co najwyżej względnej jej stabilizacji. Coraz ważniejsza staje się minimalizacja kosztów (ale ile można), w najlepszym razie rozwija się piractwo, oczywiście powodując dalszą degradację "kapitalistycznego cudeńka". Czy można coś na to poradzić? Z pewnością można spróbować. Choć rozwiązanie problemu jest nieco... fantastyczne. I o to chodzi. Nie zapominajmy jednak, że „każdy krok postępu oznacza odrzucenie jakiegoś obowiązku, podarcie jakiejś Ewangelii” – G.B. Shaw.
W jednym z sierpniowych numerów Przekroju (32/33) Piotr Najsztub kontekstowo przytoczył pewną koncepcję, która zaintrygowała mnie swoją klarownością i pięknem (a także, co tu dużo mówić, złudnym idealizmem). Mianowicie, czemu zamiast powszechnego przyznawania bezrobotnym minimum socjalnego, nie sprowokować mas do konstruktywnego spędzenia wolnego czasu? Czemu zamiast szukania w kulturze wątpliwego zysku nie zacząć za nią... płacić? Tu, drogi czytelniku, trzeba trochę wysilić wyobraźnię: idziesz do kina – dostajesz, powiedzmy, 10 złotych; przeczytasz książkę - 15; teatr - 20 itp. itd. (za „Wiedźmina” od razu proponuję 100 złotych, wliczając straty moralne, z serialu się Państwo nie wypłaci). Przy czym poziom tak dofinansowanych wydarzeń byłby kontrolowany, jeśli już coś „sprzedajemy”, to niech jednak ma swój poziom, niech zasługuje na miano sztuki. Z podobnych „refundacji” zwolnione mogłyby być dzieła bardziej ambitne (chciałem napisać, że dobrym przykładem jest fantastyka, ale kłóci mi się to z ideą), na które chętni, po zaliczeniu "niezbędnego minimum" mogliby sobie i tak pozwolić. Chodzi po prostu o to, aby uniknąć mierzenia ponad poziom, zmuszania ludzi do czegoś tylko w pogoni za pieniędzmi. Z drugiej strony, niech będą to kwoty na tyle niskie, aby przy aktywnym "ukulturawianiu się" umożliwić człowiekowi przeżycie. Do zarobienia sensownych kwot potrzebna byłaby praca, ale jako że ludzie będą w stanie poświęcić część godzin roboczych na opłacalną rozrywkę, nie będą musieli pracować tyle co kiedyś, dając tym samym szansę rzeszy bezrobotnych.
Jak jednak sprawić, aby odbiorcy nie sięgali ponad swój poziom? Pani Zdzisława jeszcze umie dodać dwa do dwóch i doskonale wie, że bardziej opłaca się jej pójść do teatru na sztukę której nie zrozumie, niż przesiedzieć dwa razy dłużej w pobliskim kinie na mniej ambitnych projekcjach (a jeśli to film polski, to mamy nawet tych samych aktorów ;). Z drugiej strony, skąd byłoby wiadomo, że ktoś faktycznie przeczytał daną książkę bez omijania co nudniejszych ustępów? Pierwszym pomysłem jaki przyszedł mi do głowy, były testy sprawdzające uwagę i spostrzegawczość (przykładowe „Kto zabił?”). Wiadomo jednak, że wszystkie systemy są po to, aby je łamać – odrobina szczęścia zamieni ignoranta we wzorowego widza a dobra podpowiedź analfabetę w wyjątkowo bystrego czytelnika. Nie chodzi też o to, aby „wchłaniając” dzieło na siłę próbować zapamiętywać wszelkie szczegóły (nie każdy musi przecież pamiętać jakiego koloru był ten czerwony samochód), tylko o zwykłe sprawdzenie uwagi odbiorcy. Dopasowanie wysiłku intelektualnego do potencjalnej inteligencji czytelnika/widza też jest pomysłem trochę chybionym (tu od razu na myśl przychodzą numerki klas z „Limes Inferior”), wiadomo, gusta nie podlegają dyskusji, nie widzę problemu dlaczego teoretyczny dresiarz miałby nie lubić Lyncha, a profesor Uniwersytetu najlepiej bawił się na produkcjach typu „Poranek kojota”. Jednak, jak to często bywa, najprostsze rozwiązanie jest najlepsze – zamiast projektować skomplikowane systemy, testy, wykrywacze kłamstw czy skanery pamięci – można skorzystać z prostych, już opracowanych metod. Wiadomo, że mózg zachowuje się zupełnie inaczej, gdy ma do czynienia z jakąś formą przekazu. Można więc wykoncypować jakieś cacko, które obiektywnie zwróci uwagę na stymulację fal mózgowych czy choćby przeanalizuje ruch gałek ocznych. Przy czym za brak uwagi nikt nie trafiał by do piachu, po prostu nie otrzymywałby wynagrodzenia za wykonaną „pracę”.
No dobrze, pomysł jest, ale skąd wziąć fundusze? Państwo i tak przeznacza co roku gigantyczne pieniądze (albo dobrze się kryguje) na kulturalną dziedzinę życia (to nie same gaże dla artystów, drugie tyle zgarniają pośrednicy), są też jakieś dochody, a i tak cały czas jest to impreza czysto deficytowa. Jak zatem zorganizować akcję bez dodrukowywania banknotów o dwuzerowych nominałach? Odpowiedź jest prosta: reklamy. Wydawane są na nią jeszcze większe pieniądze niż na kulturę, a ich skuteczność jest nierzadko wątpliwa. Natomiast sytuacja reklamodawcy (a, co za tym idzie, konsumenta) zmienia się w tym wypadku diametralnie. Po pierwsze, tym razem jedna reklama dociera do dużo większego grona ludzi. I nie są to ludzie, którzy wydali właśnie pieniądze, lecz odwrotnie, zarobili je, mają więc teraz w kieszeni pewną kwotę, którą mogą spokojnie przeznaczyć na zakup reklamowanych produktów czy usług. Wydawcy natomiast czy dystrybutorzy zminimalizowaliby swoje koszty poprzez wielokrotne zwiększenie nakładu i pewność odbioru. Poniesione koszty i gaże dla twórców refinansowałoby państwo, wykorzystując np. pieniądze przeznaczone na emerytury (bo przecież ludzie w wieku poprodukcyjnym nie musieliby rezygnować z kulturalnych zarobków) czy dofinansowanie socjalne. Równie dobrze wyszliby na tym sami artyści, pewni efektów swojej pracy, podkreślona byłaby ich rola w społeczeństwie. A w razie braku weny czy pomysłu mogliby zawsze... pójść do kina.
Powyższa koncepcja nie jest bynajmniej tak absurdalna jaką może się wydawać (tylko jeszcze bardziej ;). Ma co prawda pewne luki praktyczne ale, jak wiadomo, system idealny nie istnieje. A pomysł staje się coraz bardziej kuszącym rozwiązaniem. To tyle, fantastyka wykonała swoje zadanie. Resztę pozostawmy ekonomom i politykom. Myślę, że na gwałt dokształcający się członkowie Samoobrony powinni docenić pomysł, który wprowadzony odpowiednio wcześniej mógłby oszczędzić im kłopotu. A może i nie.
Paweł Leszczyński nF premium
40 Warszawa
79 artykułów
90 tekstów
659 komentarzy
Wskaźnik aktywności: 28%. Czego szuka w internecie: 1) miłości: 0%; 2) przygotnych związków: 2%; 3) przyjaźni: 1%; 4) Zrozumienia: 69%. Wskaźnik rotacji należności: 3. Kryteria kwalifikujące: RZS, F1, WKN:15. animator kultury, filozof
|
secudno - wiele "strasznych koncepcji" doczekało się realizacji. Nigdzie nie pisałem o całkowitym upaństwowieniu kultury, co może i miałoby wartość negatywną, ale zależnie od charakteru. Nie wiem, czy chciałbym wrócić do socjalizmu, vide wcześniejszy felieton pt. "Książka dobra...". A kultura i tak rozwijała się pod jażmem reżimu (jeśli o tym piszesz). Znasz taki temin jak socrealizm? I na koniec - dlaczego mając świadomość szerokiego grona odbiorców zainteresowanych danym performance aktorzy mieliby poczuć się zdeprecjonizowani? I skąd to nieszczęsne "znów"?
Pomysl jest raczej "fantasmagoryczny". Niby wszystko ok, ale gdy o tym mysle, to wyobrazam sobie sceny z "Mechanicznej pomaranczy"... Niezbyt pociagajace.
Pozdrawiam!
A "Mechaniczna..." guten filmen. Dziękuję za porównanie :)
Wracając jednak do tematu, myślę, że błędem jest podejście do nauki, nauczyciele są niereformowalni i stosują swoje autorskie metody naumiania na dzieciach. Są też co prawda inteligentni, ale tych jak na lekarstwo. Większość i tak już dawno straciła wszelką nadzieję.
I ostatnie - na czym polegają owe lekcje WOK-u? Nigdy się z czymś takim nie spotkałem, czy mogłabyś przybliżyć temat? Miałem WOS, KOSS, ale WOK-u niet.
ale niestety jest wiele takich przedmiotów, bądź może inaczej - idiotycznych programów tych przedmiotów w szkole.
i jeszcze dodam cos do tekstu pfelixa - nie można na siłę ukulturawiać mas. elity zawsze będą mniejszością - tak było jest i będzie.
roozia - imo to raczej kwestia wykonania, a nie programu. A co się tyczy ukulturawiania mas, to dlaczego nie? Elity i tak będą, ale podniesie się poziom, ludzie będą mieli jakiś wolny kontakt z kulturą. Praca u podstaw :)
2) znać się na bierząco na kulturze młodzierzowej nie ważne jak infantyla by była, postarać się odszukać w niej pozytywne wartości i momenty wartościowe
3) wymyślić parę oryginalnych tricków w postaci zachęcenia do dyskusji, tematów kontrowersyjnych, prac domowych które mogłby zainteresować i wciągnąć
4) nie dać się zdominować gówniarzom
5) obeznać się przynajmniej z podstawami pedagogiki dziecięcej (też od jakichś postępowych umysłów) oraz retoryki
6) być naturalną i wybrać sobie szkołę której uczniowie nie są abolutnymi ciołkami i będę w ogóle miały ochotę współpracować.
Oczywiście to tylko teoria. Podstawy. Jakkolwiek gdybym był dyretorem, zależałoby mi na takiej osobie. Brak w szkołach kogoś, kto mógłby uświadomić uczniom, że nauka jednak potrafi być interesujące i że pod grubą warstwą kurzu cały czas kryje się esencja z której mogą czerpać.