Film

...no, spójrz mi w oczy ("Carol", recenzja filmu)

Carol Todda Haynesa jest bezwstydnym melodramatem, w którym ukradkiem wymieniane spojrzenia znaczą więcej niż tysiąc słów. Reżyser skupia się na owych detalach niewerbalnej komunikacji kochanków aż do przesady – nie zauważając jak jednocześnie jego film osuwa się w odmęty gatunkowej mielizny.  

 

Lata pięćdziesiąte, czasy powojennego prosperity – rozkwitu sektora usługowego, bogacenia się klasy średniej. Wraz z poprawą ekonomicznego statusu nie idzie w parze zmiana świadomości – jest to okres konserwatyzmu światopoglądowego, drobnomieszczańskiej mentalności, pełnej małostkowości, pozorów, pięknych fasad, za którymi kryje się domowe piekło. Haynes jest specjalistą w obrazowaniu tej epoki. We wspaniałym Z daleka od nieba, okres ten został sportretowany z niezwykłą starannością – nie ograniczając się do kwestii scenografii i mody, poddawał subtelnemu opisowi całość „klimatu” epoki. W swoim nowym filmie wraca do tego świata, jednak ta wycieczka przynosi nam jedynie cień tamtej historii, blady i mało wyrazisty. Na polu romansowym zaś, Carol daleko padło od swojego poprzednika; tam byliśmy mocno zaangażowani w relację prostej pani domu z czarnoskórym ogrodnikiem – jednocześnie nie spodziewając się, jaki kształt przyjmie finał. Tutaj, ciężko nie ziewnąć w trakcie seansu – wszystko idzie zgodnie z melodramatycznym rozkładem jazdy. 

 

Therese (Rooney Mara) pracuje jako ekspedientka w domu handlowym, w dziale z zabawkami dziecięcymi. Jest typem nieśmiałej dziewczyny, z pasją do fotografii, która nie do końca wie, czego chce w życiu. W zasadzie nie do końca wie, czy cokolwiek wie o życiu. W pewnym momencie do sklepu wchodzi Carol (Cate Blanchett), by kupić pod choinkę coś dla swojej córeczki. Wystarczy by ich spojrzenia się spotkały, a już wiemy, że zrobią wszystko, by spotkały się jeszcze raz. Carol stanowi kobietę pełną dystynkcji, obdarowaną szczególnym darem elegancki. Jednocześnie swego rodzaju femme fatale, która niejedno w życiu przyszła i już nie raz utarła nosa społecznym konwenansom. Pewność siebie emanująca z tytułowej bohaterki imponuje wstydliwemu podlotkowi, jakim jest Therese. W trakcie zakupów Carol zostawia w sklepie rękawiczki – czy z premedytacją? – Therese pokornie je odsyła, a w ramach podziękowania zostaje zaproszona na kawę. W ten sposób spotkania tych dwóch, nie mających ze sobą nic wspólnego, kobiet zyskują na częstotliwości. 

 

Konwencja melodramatu zakłada rzecz jasna, że dojdzie do romansu. Nie zostaje on nazwany w filmie ani razu jako lesbijski. Haynes zdaje się sugerować z jednej strony, że etykietowanie mu nie w smak, z drugiej, że miłość nie ma przecież płci. Owszem, relacja bohaterek to nie sielanka – skutecznie przeszkadza w tym, wszelkimi możliwymi środkami, mąż Carol. O ile w swoich poprzednich filmach reżyser z gracją budował swoje postacie, w oparciu o subtelne wizualia czy inteligentne dialogi, w Carol jakby zupełnie zatracił ten dar. 

 

Postaci głównych bohaterek podporządkowane zostały emploi aktorek: Cate Blanchett wnosi charakterystyczną dla siebie posągowość damy, zaś Rooney Mara, która wypada nieco mniej stereotypowo, prezentuje kolejne wcielenie introwertycznej, odrealnionej panienki. Bohaterki zamknięte w owych typach stają się ledwie papierowymi figurami, a relacje między nimi zachodzące tracą na wiarygodności. Opierając się na kliszach gatunkowych i stereotypowych charakterach nie udaje się opowiedzieć zajmującej historii – nieważne jak imponujący nie byłby aktorski popis zniuansowanej gry gestów i mimiki. 

 

Esencją miłosnego romansu protagonistek stają się niekończące się wymiany spojrzeń – nie stanowiłoby to problemu, gdybyśmy poznali bohaterki lepiej, odkryli ich charaktery, dowiedzieli się o ich motywacjach, natomiast nic z tych rzeczy nie ma miejsca. Zostajemy tylko z zestawem kilku spojrzeń i min, pozbawieni gruntu i psychologicznej głębi, zostajemy z boku, nie wchodzimy w dramat dziejący się na ekranie. Z drugiej strony, w opresyjnym patriarchalnym społeczeństwie, cóż więcej pozostało dwóm zakochanym w sobie kobietom jak nie spojrzenie właśnie. 

 

Haynes jako mistrz pastiszu potrafił jednak odmalować koloryt epoki jak mało kto. Wszystkie elementy wizualnego pejzażu lat pięćdziesiątych: nowojorskie uliczki, zadymione restauracje, stroje bohaterów czy spokój przedmieść robią niesamowite wrażenie. Tym większe w porównaniu z pustką jaka panuje między głównymi bohaterkami; miłosna gra, pozbawiona emocjonalnej temperatury staje się nudnym, przewidywalnym przemarszem przez melodramatyczny schemat, jakby zabrakło czasu na głębsze zbudowanie postaci. Szkicowość Carol jest więc mieczem obosiecznym; romans stanowi przecież również grę niedopowiedzeń, natomiast jak zaangażować widza nie dając mu wejść w świat bohaterów?

 

 

 

Carol

2016

Reżyseria: Todd Haynes, scenariusz: Phyllis Nagy zdjęcia: Edward Lachman, obsada: Cate Blanchett (Carol Aird), Rooney Mara (Therese Belivet), Kyle Chandler (Harge Aird), Jake Lacy (Richard Semco), Sarah Paulson (Abby Gerhard). 

sierzantpieprz

sierzantpieprz

32 Poznań
3 artykuły


Dodaj komentarz anonimowo lub zaloguj się
 
Klara33 2 kwietnia 2016, 10:24
Oglądałem ten film ostatnio i nie zrobił dla mnie większego wrażenia. Rzeczywiście dobrze oddaje charakter relacji między ludźmi w tamtym czasie i zależności pomiędzy różnymi klasami, ale nic poza tym. Spokojnie mozna poczekać i oglądnąć ten film w TV.
przysłano: 12 marca 2016 (historia)


Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług zgodnie z Polityką prywatności.
Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do cookie w Twojej przeglądarce.

Zgłoś obraźliwą treść

Uzasadnij swoje zgłoszenie.

wpisz wiadomość

współpraca