Skandynawskie zbrodnie opanowały cały świat. Nikt nie rozumie jeszcze tego fenomenu, teorii jest wiele. Jedną z nich można zobaczyć na przykładzie książki, która opisuje prawdziwe zdarzenia. Czy aby jednak to wszystko wydarzyło się naprawdę?
Hannes Råstam to dziennikarz śledczy, dla którego dziennikarstwo nie było zawodem. Było misją, w której żył i w ten sposób się realizował. Wielokrotnie nagradzany za swoją pracę mógłby być żywym dowodem na to, że wszelkie porównania do Stiega Larssona są dla niego nieco uwłaczające. Mógłby, gdyby nie fakt, że zmarł tuż po ukazaniu się książki o Thomasie Quicku.
Podobieństwo do najsłynniejszego dziennikarza ze Szwecji jest zatem – przez jakąś ironię losu – dziwnie uprawnione. Wzmacnia je wymowa opowiedzianej w książce historii, w której oskarżenia padają przeciw urzędnikom i lekarzom, bo oskarżają właściwie cały wymiar sprawiedliwości i sporą część służby zdrowia. Kiedy jednak przeczytamy historię Thomasa Quicka uważnie, zauważymy wyraźne różnice pomiędzy jej bohaterem a fikcją skonstruowaną przez Larssona. I jej realność wcale nie będzie tu głównym wyróżnikiem.
Rola główna dramatu – sam Thomas Quick. Chory psychicznie człowiek, latami uzależniony od alkoholu i narkotyków szybko zauważył szacunek i poważanie, jakim cieszyli się prawdziwie przerażający zbrodniarze w szpitalu psychiatrycznym. On sam był tylko drobnym kombinatorem i kiepskim włamywaczem. Postanowił zmienić ten stan rzeczy. Postarał się o to, by zyskać szacunek otoczenia – stał się pierwszym (i największym) seryjnym zabójcą w historii nie tylko Szwecji, ale całej Skandynawii. Mnożył swoje ofiary bez opamiętania, w sposób wręcz groteskowy, wyszukując niewyjaśnione zabójstwa sprzed lat dzięki archiwom prasowym, które skrupulatnie czytał podczas częstych przepustek. Kiedy zaczął mówić o tym, czego rzekomo dokonał, rzeczywiście znalazł się w centrum zainteresowania wielu ludzi. Postanowił zatem kontynuować opowiadanie „prawdziwej” historii swojego życia. Nawet jego ucieczka ze szpitala psychiatrycznego była raczej jedynie jeszcze jedną próbą zwrócenia na siebie uwagi.
Jak to jednak możliwe, że ktoś z zaburzeniami psychicznymi zdołał przekonać do swoich opowieści tak wielu ludzi? Odpowiedź jest w gruncie rzeczy prosta, choć jej wyjaśnienie może zająć nieco miejsca. W historii Thomasa Quicka można bowiem wyróżnić trzy główne pola, których wzajemne oddziaływanie na siebie wzmagało ich pojedynczą siłę w sposób, w jaki chyba nikt z jej aktorów nawet nie podejrzewał.
Po pierwsze – lekarze. Psychologowie i psychiatrzy mieli do odegrania rolę niebagatelną, to oni bowiem mogli najszybciej zweryfikować rewelacje Thomasa Quicka. I rzeczywiście odegrali tę rolę, choć pewnie nie tak, jakbyśmy się tego spodziewali. Zastosowanie specyficznej terapii sprawiło, że zamiast oddzielenia zmyśleń od prawdy, pacjent całkowicie pogrążył się w fikcji. Zaczął niejako „przypominać” sobie zdarzenia z przeszłości, nie tylko same przestępstwa zresztą. Swoje dzieciństwo opisał jako koszmar prześladowań, bicia, poniżeń i wykorzystywania seksualnego. Dla lekarzy każdy nowy element tej przeszłości, pojawiający się na terapiach, był jedynie sygnałem do tego, że kuracja postępuje zgodnie z planem.
Po drugie – wymiar sprawiedliwości. Posługuje się tu tak szerokim terminem, bo w tej kwestii odpowiadają wszyscy związani zawodowo z przestrzeganiem prawa. Policjanci, którzy prowadzili śledztwa z pominięciem podstawowych prawideł swojej sztuki. Prokurator, który myślał tylko o swojej teorii i w ten sposób dobiera wszystkie elementy śledztwa, jakie znajdą się w aktach. Sędziowie, którzy nie przyglądali się krytycznie pracy policji i prokuratury, traktując dostarczone im dowody jako rzetelny zapis postępowania śledczego, choć braki i sprzeczności widać wyraźnie w aktach, co zdołał udowodnić Råstam. Wreszcie adwokat, który nigdy nie podważał tez oskarżenia, działając właściwie przeciw interesom swojego klientowi.
Po trzecie wreszcie – media. Rozpatrując sprawę Thomasa Quicka nie można zapomnieć o jednej bardzo istotnej rzeczy. Opowiadanie swojej historii zaczął on na początku lat 90. ubiegłego wieku. To moment bardzo ważny, bo wówczas do mediów – a za ich pośrednictwem także i do popkultury – przedostają się coraz częściej obrazy seryjnych morderców. Artykuły o zbrodniarzach były podstawą do tego, by powstały takie filmy jak Milczenie owiec czy Siedem. W krótkim czasie stało się jasne, że pisanie o seryjnych zabójcach staje się modne i opłacalne. Można w ten sposób zrobić karierę, można też przy okazji zarobić.
No właśnie – taka musi być konstatacja po przeczytaniu tej książki. Wszystkim zainteresowanym chodziło przede wszystkim o karierę. Każda z zainteresowanych stron skoncentrowana była na tym, by uczynić z Thomasa Quicka największego zbrodniarza XX wieku. W końcu kilkadziesiąt ofiar to nie byle co. Prawda w ogóle nie miała znaczenia. Jednak porównania do opresji państwowej rodem z trylogii Millenium Stieg Larssona są co najmniej nie uprawnione. Przemoc państwa nie wzięła się z oskarżeń, całą lawinę wywołał sam zainteresowany, reszta tylko do niego dołączyła w wyścigu do stanowisk i zaszczytów. W tym sensie opowieść o krótkim życiu Thomasa Quicka – jej główny bohater wrócił już do swojego dawnego nazwiska – nie ma w sobie krztyny sensacji czy grozy. To po prostu zwykła historia, w której ludzie troszczą się tylko o siebie, a dla kariery są w stanie zrobić wszystko. Albo i trochę więcej.
Hannes Råstam, Seryjny morderca Thomas Quick
tłum. Wojciech Łygaś
wyd. Prószyński i S-ka, Warszawa 2013
okładka miękka, stron 560