Literatura

Obywatel Piszczyk nowych czasów. „Dziewięćdziesiąte” Sławomira Shutego

Kiedy ma się lat czterdzieści, nadchodzi pora podsumowań życia. Znamy to dobrze z różnych tekstów kultury, ale „Dziewięćdziesiąte” Sławomira Shutego to coś więcej niż wspominki kombatanta ciężkich czasów. To zapis stanu ducha.

Teksty zamieszczone w tym zbiorze łączy nie tylko osadzenie w czasoprzestrzeni Polski lat transformacji ustrojowej. Ich wspólna struktura, w miarę lektury coraz wyraźniej widoczna, czyni z książki coś więcej, niż zwyczajny nostalgiczny zwrot w stronę „młodości chmurnej i durnej”. To raczej pamflet na rzeczywistość jako taką, bezkompromisowy atak na opresję realnego świata, jakiej doświadcza artysta. A wszystko w trzech aktach, jak przystało na dobrą, klasyczną tragedię.

 

Akt pierwszy to właśnie nostalgiczna podróż przez czas. Od nastoletnich wypraw do Jarocina poprzez inicjację seksualną i narkotykową aż po zagraniczne wyprawy w cztery strony świata. Znajdziemy tu czar spirytusu Royal, sprzedawanego na bazarach, i wspólny dla pokolenia pociąg do narkotyków, coś w rodzaju długiego eksperymentu na samych sobie. Przypomnimy sobie te magiczne czasy oczekiwania na ustawienie gry w komputerze marki Atari lub moment ekscytacji chwilą wkładania do odtwarzacza kasety wideo z nowym filmem – to znaczy nowym u nas – brutalnej akcji. Po raz kolejny staną nam przed oczami obrazy naszej młodości, mniej lub bardziej tożsame z przeżyciami bohatera opowieści Shutego. I podnieceni, z zaróżowionymi policzkami, będziemy czekać na akt drugi, licząc na rozwój akcji w pożądanym przez nas kierunku słonecznej wyprawy do zagubionej krainy lat dziewięćdziesiątych, do kraju którego już nie ma.

 

Akt drugi rozwija się jednak na przekór oczekiwaniom. To faktycznie nadal podróż, ale podróż do wnętrza siebie. Narracja przyśpiesza, obrazy nakładają się na siebie jak psychodelicznych teledyskach z lat siedemdziesiątych. Historie już właściwie pędzą, rzeczywiste i zmyślone nakłada się, a widoczne od niewidocznego nie oddziela już nic. W chwili, gdy możemy nazwać obraz przesuwający się przed oczyma, on zmienia swój kształt, jak przywykł to czynić za każdym umieszczeniem papieru pod językiem. Świat się zaczął kręcić coraz szybciej, obrazy przelatują szybciej od mgnienia oka i nawet utrwalenie ich na fotograficznej czy filmowej kliszy nie ma żadnego sensu, bo końcowy efekt jest rozmazany, właściwie nieprzekazywalny. Nie da się już nic wytłumaczyć, rozbicie na osobne galaktyki jest faktem dokonanym. Osobny byt człowieczy zanurzony w plątaninie reklamowych haseł, szumu informacyjnego, nakazu kariery połączonej z zabawą. Jeśli wszystko musi być najlepsze, jedyne i wyjątkowe, powszednieje tak samo jak jedzenie halucynogennych grzybów - cała magia gdzieś po prostu znika, kolory blakną.

 

Przychodzi czas na akt trzeci, na wielki finał podróży w czasie i przestrzeni. Wyprawy po święty Graal sensu życia. Studia, wojsko, sekta, mistyczne podróże, podróże w celach zarobkowych, podróże artystyczne, a także zwykłe szczeniackie giganty. Robienie biznesu i robienie sztuki, uciekanie od świata konsumpcji lub też głębokie zanurzenie się w świat przedmiotów do nabycia. Wszelkie próby kończą się jednak fiaskiem. Życie to nie rurki z kremem, zdaje się mówić bohater szalonych opowiastek o szalonych latach. Każde przedsięwzięcie kończy się spektakularną klęską, która doskonale wpisuje się w figurę wiecznego przegranego: obywatela Piszczyka. Rzecz jasna, w wydaniu Shutego jest to Piszczyk naszych czasów, Piszczyk-artysta, który daleki jest od konformizmu, raczej odwrotnie nawet – on konformizmem się brzydzi, normalność go uwiera, nawet jeśli czasem jej poszukuje. W świecie nowej epoki, transformacji nie tyle samego ustroju co człowieka w ogóle, nie znajduje swojego miejsca. Zresztą, wydaje się wątpliwe, by znalazł miejsce w innym czasie, w innym systemie. Poszukiwanie, widzenie niedostrzegalnego to przecież odwieczne atrybuty artystycznego życia. Jeśli zatem Shuty naprawdę w taki sposób odczuwa uwieranie rzeczywistości – a o prawdziwości takiej tezy zdają się świadczyć wszystkie jego artystyczne projekty – to lektura „Dziewięćdziesiątych” nie jest miłą i sympatyczną nostalgiczną lekturą napisaną przez pana w średnim wieku, ale raczej spotkaniem z prawdziwym życiem artysty. I tutaj właśnie kończy się dramat, spada kurtyna.

 

Dzięki tej książce możemy popatrzeć nie tylko wstecz, do wnętrza samych siebie i swoich własnych wspomnień. Możemy także – a może raczej przede wszystkim – popatrzeć do wnętrza artysty. To doświadczenie niezwykłe, więc lepiej już dziś zacząć zwiedzać świat w towarzystwie Sławomira Shutego. 

 

 

Dziewięćdziesiąte, Sławomir Shuty

Korporacja Ha!art, Kraków 2013

okładka miękka, stron 192

 

Krzysztof Mroczko

Krzysztof Mroczko

44 Wroclaw, Poland
8 artykułów 3 komentarze


Dodaj komentarz anonimowo lub zaloguj się
 
przysłano: 27 lutego 2014 (historia)


Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług zgodnie z Polityką prywatności.
Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do cookie w Twojej przeglądarce.

Zgłoś obraźliwą treść

Uzasadnij swoje zgłoszenie.

wpisz wiadomość

współpraca