Islandia nazywana jest wyspą lodu i ognia. Przyznaję, że mam jedynie ogólnikową wiedzę na temat tego kraju, dlatego kiedy ostatnio trafiła do moich rąk książka Mała księga dawnych Islandczyków. O zwyczajach, tradycjach i przesądach Aldy Sigmundsdóttir, zaczęłam bardziej się nim interesować. Choć książka traktuje dość powierzchownie o dawnych zwyczajach Islandczyków, stała się dla mnie okazją do postawienia kilku pytań o współczesnych mieszkańców wyspy. O odpowiedź na nie poprosiłam Pawła Kaczorowskiego, który wyspę zna nieco lepiej zarówno jako turysta, jak i jej tymczasowy mieszkaniec. Wraz z nim postanowiliśmy przybliżyć Islandię wszystkim, którzy tak jak ja wiedzą o niej niewiele.
Zapraszamy do drugiej części naszej rozmowy pt. Magia Islandii – o wierzeniach i przyrodzie. Pierwszą część możecie przeczytać tutaj.
Anna Bugajna:
Alda Sigmundsdóttir w swojej książce wspomniała, że z powodu dużej popularności domowych pokoi kąpielowych z paleniskiem na środku na wyspie niemal w ogóle nie ma drzew. Czy to prawda?
Paweł Kaczorowski:
Tak, na Islandii jest niewiele drzew, a już na pewno nie ma starych lasów. W niektórych regionach, np. na półwyspie Snæfellsnes, gdzie najdłużej mieszkałem, nie ma ich prawie wcale. Na początku to nie jest takie oczywiste – dostrzega się jakąś dziwność w krajobrazie. Dopiero po jakimś czasie przeradza się ona w bolesną świadomość braku drzew...
W kilku miejscach w kraju widziałem młode iglaste lasy, takie dość marne zagajniki, które jakimś cudem wyrosły na miejscu prawdziwych lasów, dawno temu wyciętych na opał i pod budowę domów. Z powodu słabej jakości gleby i aktywności sejsmicznej tych lasów nie mogło być bardzo dużo, ale jednak były. Dzisiaj wszędzie hula wiatr. Po wycięciu drzew gleba erodowała i teraz bardzo trudno cokolwiek zakorzenić. Dlatego Islandczycy sadzą rodzaj kosodrzewiny na dużych obszarach niezamieszkanych. Brak zieleni działa bardzo depresyjnie.
Za to doświadczenie przestrzeni jest dojmujące. Nic nie staje pomiędzy tobą a horyzontem lub ścianą gór. Trzeba się do tego przyzwyczaić, bo to doświadczenie zapiera dech w piersi i wywołuje silne emocje. Czujesz się jak zupełnie bezbronny okruch wobec bezmiaru przestrzeni.
Islandia jest znana jako kraina lodu i gejzerów. Co ciekawe, słowo to ma pochodzenie właśnie islandzkie. Gorące źródła są bardzo interesujące, ale wspomnieliśmy już o nich co nieco w pierwszej części naszej rozmowy. Pomówmy zatem o lawie. Na wyspie jest mnóstwo wulkanów, a teren pokryty lawą zajmuje aż około 10 procent powierzchni wyspy, czyli 11 tysięcy kilometrów kwadratowych. Kolejne 10 procent zajmują lodowce… Cóż, to nie są łatwe tereny do zamieszkania. Czy możesz coś o tym powiedzieć: jak to wygląda? co na tych terenach jest? czy tylko pustka?
Słowo „pustka” nie do końca oddaje to wrażenie, jakie wywołuje widok pola lawy i wędrówka przez nie. Powiedziałbym, że to jest bardzo niezwykła przestrzeń. Pola lawy rozpościerają się wokół kraterów czy kominów wulkanicznych niekiedy na dziesiątki kilometrów kwadratowych. Bryły, skrzepy spalonej lawy o nieregularnych kształtach i najróżniejszych rozmiarach, porośnięte częściowo mchem, częściowo zarosłe jagodnikami, których tam pełno, zalegają obok siebie jak okiem sięgnąć, tworząc pejzaż absolutnie niepodobny do niczego ziemskiego. Naprawdę trudno przyjąć do wiadomości, że takie pola to krajobraz z tego świata.
Do tego dochodzi światło i mgły. Z powodu silnych prądów atmosferycznych nad zamieszkanym pasem wybrzeża Islandii chmury wiszą bardzo nisko. Latem czasem całkowicie przesłaniają niebo, czasem spomiędzy szczelin i dziur między nimi przebija się ostre północne światło słoneczne o przedziwnym „metalicznym” odcieniu. To jest bardzo chłodne światło, jak mawiają malarze, które – jak w spektaklu – oświetla tylko część takiego pola, reszta pogrąża się w półcieniu, tu i ówdzie miejscowo pada rzęsisty przelotny deszcz a zaraz po nim, albo i w trakcie, tworzą się przepiękne tęcze.
Kiedy w takiej scenerii patrzysz na lawowe bryły, które wtopiły się w glebę tak mocno, że wyglądają jakby z niej wyrastały, to masz przed sobą jeden z najbardziej magicznych i niesamowitych widoków na tym świecie. Na mnie pola lawy zrobiły nie mniejsze wrażenie niż kilkudziesięciometrowe wodospady. No i tu się pojawia też przestrzeń dla wierzeń, legend i starej islandzkiej magii. Nawet u Olgi Tokarczuk w Biegunach znajdziesz taki fragment, w którym wspomina ona o Islandii (ewidentnie w niej zauroczona) i mówi, że gdy patrzy na pole lawy, zaczynają z niego wyrastać twarze… To jest właśnie to uczucie. Ta przestrzeń jest pełna magii. Mnóstwo jest takich pól lawy na całym wybrzeżu Islandii.
Czy masz jakieś ulubione miejsce na Islandii, które wywarło na Tobie największe wrażenie?
Jasne. Jeden z moich ulubionych obszarów to okolice jeziora Mývatn na północy Islandii.
Pierwsze miesiące spędziłem w pobliżu drugiego co do wielkości islandzkiego miasta Akureyri. W tej okolicy znajdują się ogromne wodospady Selfoss, Dettifoss i Goðafoss (Wodospad bogów), w którym utopiono posągi nordyckich bóstw po przyjęciu chrześcijaństwa. Wszystkie te potężne wodospady są ogromnie popularne wśród turystów. Latem odwiedzają je tysiące ludzi z całego świata. Oczywiście widok tych setek ton wody lecących z hukiem z wysokości kilkudziesięciu metrów robi niesamowite wrażenie, ale nie to mnie tam najbardziej zadziwiło. Kiedy zwiedzałem północne tereny wokół jeziora Mývatn, zobaczyłem niesamowity widok – pola wulkanicznego popiołu.
To jest obszar kilkudziesięciu kilometrów wokół wulkanu Leirhnjúkur. Właściwie wulkanów jest tam więcej w okolicy. Wszystkie są połączone i tworzą obszar zwany Krafla. Ostatni raz Leirhnjúkur wybuchł w 1984 roku i zasypał dosłownie wszystko wokół brunatno-czarnym popiołem. To są malutkie, gładkie, czarne bryłki, które trochę chrzęszczą pod butami, kiedy wędrujesz, i pokrywają czarnym dywanem całą okolicę. W trakcie kilkugodzinnej wędrówki po tym terenie znalazłem tylko kilka fioletowych kwiatków – żadnej roślinności, absolutnie nic jak okiem sięgnąć. Wyobraź sobie: powietrze drży, w oddali majaczą góry i kratery, słońce jest oślepiające; od czasu do czasu natykasz się na szparę w ziemi o głębokości kilku lub kilkudziesięciu metrów; patrzysz na skorupę ziemską jak na popękaną skórę dobrze wypieczonego chleba, czasem zaś trafiasz na jaskinię z gorącą wodą w środku. Kosmos.
Ciekawostką jest, że na terenie wokół jeziora Mývatn astronauci NASA testowali sprzęt do misji Apollo 13, bo to krajobraz najbardziej zbliżony do warunków panujących na Księżycu. W miejscowości Husavik znajduje się muzeum tego projektu.
W tej okolicy znajduje się też obszar aktywny sejsmicznie o nazwie Hverir i to z kolei wygląda jak małe piekło na Ziemi. Wielka bulgocząco-sycząco-wrząca czerwonoognista dolina. Zupełnie niesamowite miejsce.
Dodam tylko, że interior właśnie tak wygląda. Środek wyspy jest obszarem aktywnym sejsmicznie, więc jest zupełnie niemożliwy do zamieszkania.
Komercyjnym dodatkiem w tym rejonie jest kompleks wypoczynkowy bazujący na źródłach geotermalnych Krafla. Są tu Baseny z niebieską od minerałów, gęstą i śmierdzącą siarką wodą o temperaturze 40 stopni Celsjusza. Przyznam, że jak już się przyzwyczaisz do zapachu to kąpiel w tych źródłach jest doświadczeniem niesamowicie przyjemnym, ale i bardzo wyczerpującym dla organizmu.
Przejdźmy może do klimatu Islandii. Jak wygląda zima na wyspie? Autorka pisze, że zimą Islandczycy byli zmuszeni do przebywania wewnątrz swoich niewielkich domów. Skupiali się na pracach, które mogli tam wykonać, edukowali dzieci, opowiadali sobie historie o bogach, trollach i herosach. Czas ten nazywany był „kvöldvaka”. Wiadomo, że dziś mieszkańcy mają większe możliwości przemieszczania się nawet zimą, jednak w tym okresie dzień trwa tam od 4 do 5 godzin, tak? Jak sobie radzą z tak długimi nocami?
Wspominałem przy okazji innego pytania, że na Islandii wcale nie panują siarczyste mrozy. Zimniej jest w Norwegii czy w Finlandii. Na Islandii zima jest okrutna z powodu ciemności właśnie i sztormów śnieżnych. Halldór Laxness w powieści Under the Glacier [1] umieścił ładne określenie burzy śnieżnej (cytuję z pamięci): „Na Islandii największą siłą jest burza śnieżna, najmniejszą zaś pustułka.” Pustułka dlatego, że jest to malutki ptak, ale ma aerodynamiczny kształt głowy i kiedy ją pochyli, kuląc się w sobie, żaden wiatr nie oderwie jej od ziemi. A burza śnieżna?
Sztorm na Islandii to taki śnieżny tajfun. Dwa lata temu, w trakcie najsilniejszej burzy, jaką przeżyłem, siła wiatru wzrosła do 45 kilometrów na sekundę… W takie dni, kiedy przychodzi sztorm, zamykane są drogi, szkoły i część zakładów pracy, wszystko zostaje sparaliżowane. Czasem trwa to dwa dni, czasem tydzień. W trakcie sztormu wychodzenie z domu jest nie tyle niebezpieczne, co czasem zwyczajnie niemożliwe. Śnieg z kawałkami lodu i żwiru sypie w twarz, wiatr zwala z nóg. Nawet jeśli założysz gogle i metalowe nakładki (sprężyny) na buty (co jest standardem w zimie) to i tak nic nie widzisz, więc lepiej zostać w domu. Teraz wyobraź sobie, że do tego dochodzi ciemność…
Zimą, jeśli jest ładna pogoda i spadnie śnieg, ale nie ma sztormów ani deszczy, te 4 godziny światła dają minimum energii – tyle żeby czuć się w miarę OK, jeśli o siebie dbasz. Śnieg odbija światło, więc da się przeżyć taką zimę, mimo że jest rzeczywiście ciężko. Ale wszystko zależy od pogody. Wystarczy trochę chmur i okno świetlne zostaje mocno przymknięte. Wtedy właśnie ludzie siedzą w domach i czytają książki. Islandczycy mnóstwo czytają i sporo piszą. No i oczywiście to, o czym mówiłem: baseny, łaźnie, siłownie – to są miejsca, w których spędza się czas.
Jest jednak coś, co rekompensuje te wszystkie trudy ciężkiej zimy – Northern Lights, aurora, zorza polarna. Feeria barw i fantastyczny spektakl energii i świateł na całym nieboskłonie; od zieleni do ciepłego różu, obłęd na niebie. Nie da się tego opowiedzieć…
A co z białymi nocami, czyli dniami bez zachodu słońca? Czy udaje się w takich warunkach zachować jakiś plan dnia? Stałe pory snu?
Lato jest niesamowite, oczywiście jeśli nie pada. Bo na Islandii latem często pada, po kilka razy dziennie zacina deszcz. Ale jeśli jest w miarę fajnie, czyli około 12 stopni i bez chmur, to aż trudno uwierzyć, że to się dzieje. Dni przechodzą jedne w drugie i się nie kończą. Świt miesza się ze wschodem około drugiej nad ranem i wtedy światło ma charakterystyczną barwę i moc. Kąt jego padania jest taki, że świeci spod linii horyzontu i odbija się w chmurach. Niebo wtedy staje się czerwoną łuną. Nie wygląda to jednak jak, powiedzmy, zachód słońca nad Bałtykiem. To o wiele ostrzejsze światło, niesamowicie jasne, i w tym momencie przesilenia ma kolor krwistoczerwony. Całe lato trzeba nosić okulary słoneczne, bo oczy bolą.
Jak się przyzwyczaić? Na początku jest ciężko – ptaki śpiewają non stop, słońce nie zachodzi, przewracasz się z boku na bok i nie możesz spać. Trzeba stosować „klapki na oczy" i pilnować budzika, bo inaczej organizm wariuje.
Plusem lata polarnego jest to, że można podróżować i eksplorować tę krainę nocą, zwłaszcza jeśli poruszamy się własnym transportem. „Nocami” nie ma turystów, jest pięknie i niesamowicie. Zupełnie bajkowo.
Główną religią na wyspie jest protestantyzm, ale może pomówmy o czymś bardziej charakterystycznym – o dawnych wierzeniach Islandczyków. Wielokrotnie przewija się w nich niewidzialny lud. Wielu autorów przyrównuje ich do elfów. Może nie tak dostojnych jak u Tolkiena i może nie tak nieszczęśliwych jak u Sapkowskiego, ale właśnie, jakie są islandzkie elfy?
Pierwsza rzecz, która jest tutaj ważna, to sposób przyjęcia chrześcijaństwa na wyspie. Islandczycy mieli „demokratyczny parlament” Althing, który „uchwalił” chrześcijaństwo w 1000 roku, w miejscu zwanym Thingvellir, gdzie zbierały się klany i radziły. W Muzeum Osadnictwa w Reykjaviku można się jednak dowiedzieć, że Islandczycy przyjęli chrześcijaństwo z powodów politycznych i mieli niepisane prawo prywatnie wierzyć w swoich starych bogów i kultywować tradycje.
I tu dotykamy obszaru bardzo delikatnego dla Islandczyków. Nasze zewnętrzne, nieco ignoranckie podejście do tego tematu powoduje, że nie potrafimy zadawać właściwych pytań. My, obcy, chcemy się dowiedzieć czegoś, co można tylko przeżyć, czego nie da się wyczytać z książek ani zrozumieć na podstawie opisu innych osób.
Huldufólk – hidden people – niewidzialni lub skryci ludzie – to jest temat obecny w literaturze islandzkiej i popkulturze, stanowiący dzisiaj rodzaj atrakcji turystycznej, ale też całkiem poważny obszar tradycji.
Huldufólk nie są niewidzialni, jak podpowiada polskie tłumaczenie, mogą się ukazywać ludziom, jeśli chcą. Ciężko jednak w literaturze czy w Internecie znaleźć wzmianki na temat ich wyglądu, a jeśli już to opisy noszą tolkienowskie maski. Często utożsamia się te istoty z elfami (álfar), nie zawsze jednak. Rozróżnienie między huldufólk a álfar nie jest dla mnie jasne.
Ciężko się czegoś dowiedzieć od Islandczyków. Próbowałem rozmawiać z kilkoma osobami. Są niechętni. Jeśli zaczniesz pytać starszych ludzi o ich tradycyjne wierzenia, może się pouśmiechają, pożartują razem z tobą i powiedzą, że trzeba pytać w muzeum folkloru. To nie jest temat do żartów i kpin z naiwności mieszkańców Islandii.
Oczywiście możesz dzisiaj usłyszeć historie o przesuwaniu planów rozbudowy dróg z powodu elfów i możesz się pośmiać z tych „zabobonów”. Ja jednak powiem coś, co już wcześniej próbowałem wyrazić przy okazji innych tematów – Islandia to kraina magiczna; ziemia, która nie jest ziemią; gorące źródła, jaskinie, pola lawy, wodospady, rzeki, strumienie, omszałe głazy, mgły, tęcze, zorze polarne… Wystarczy, że pójdziesz na dłuższą wędrówkę w głąb lądu, posiedzisz sobie kilka godzin na polu lawy, pośród tych wszystkich dziwów natury, bez telefonu i kamery, bez żadnych wyobrażeń i oczekiwań. Jeśli tylko oczyścisz swój umysł i się wsłuchasz, ta kraina zacznie do Ciebie mówić.
Być może zaczniesz widzieć twarze i kształty w tych kamieniach, a wiatr będzie niósł szept, śpiew i jęk wyspy. Wtedy przestaniesz się uśmiechać na myśl o duchach, elfach, niewidzialnym ludzie. Zrozumiesz, że jesteś gdzie indziej, że może wszystko, co dotychczas wiedziałaś/wiedziałeś o świecie, trzeba sobie trochę odpuścić i otworzyć się na zupełnie inną „rzeczywistość”. I myślę, że to musi być osobiste doświadczenie każdego człowieka.
Wiele razy widziałem stożkowate kupki kamieni oznaczające teren jakoby zamieszkany przez elfy, oznaczające miejsce szczególne. Jakoś tak się dzieje, że te metrowej wysokości stożki stoją nienaruszone całymi latami w tych samych miejscach. Nigdy nie widziałem, żeby ktokolwiek naprawiał te konstrukcje. Stoją sobie w różnych miejscach, ludzie je szanują. Tyle.
Ja mam własną koncepcję duchowości. Nie jestem związany z żadną zorganizowaną religią, mimo że urodziłem się w katolickim kraju i we wczesnej młodości czułem się chrześcijaninem. Studiowałem filozofię intensywnie i długo. Trzeba być mistykiem, żeby z wykształceniem filozoficznym wierzyć w jakichś bogów. W sensie religijnym jestem więc dzisiaj osobą wolną, nie ateistą – bo to też rodzaj zaangażowania religijnego – tylko wolnym od dogmatów człowiekiem. Ale mimo to, a może właśnie dlatego, powiem zupełnie otwarcie: po pięciu latach mieszkania na Islandii uważam, że ta wyspa jest miejscem magicznym, miejscem pełnym duchów. Możesz to rozumieć, jak chcesz.
Czy jacyś inni bogowie przewijają się w życiu codziennym współczesnych Islandczyków?
Ciekawą praktyką wiążącą współczesnych Islandczyków z najstarszymi wierzeniami ich przodków jest tradycja nadawania imion. Na Islandii imiona takie jak Thor, Thora, Baldur, Magni, Widar, są dzisiaj bardzo popularne, zupełnie normalne, chociaż liczą sobie po 1000 lat i należały do bogów i tytanów.
Autorka Małej księgi wspominała o pewnej klątwie imienia. Rodzice często nadawali imiona po swoich krewnych czy osobach, które im się przyśniły. Jednak jeśli chcieli nazwać dziecko imieniem dziadka czy wuja, który niedawno umarł, według przesądu istniało ryzyko, że dziecko również może umrzeć...
No i tutaj się pojawia kolejna tradycja i „magiczna” praktyka Islandczyków, która ma chronić przed klątwami, chorobami i złymi duchami – runy, czyli symbole piśmiennicze stosowane w obrzędach magicznych. Dzisiaj możesz zobaczyć kilka najbardziej popularnych run na pamiątkach dla turystów. Są wszędzie, bo tradycja się skomercjalizowała. Ale jeśli się dyskretnie rozejrzysz na basenie, albo nawet na ulicy, i poprzyglądasz się trochę Islandczykom, to zauważysz, że wielu z nich nosi runy wytatuowane na swoich dłoniach czy szyjach. I to nie są tatuaże ozdobne i superefektowne tylko symboliczne, proste, jednokolorowe znaki runiczne. Ich wartość polega na związku ze starą tradycją magii nordyckiej.
Cóż, żeby jakoś podsumować tę moją opowieść o przyrodzie, wierzeniach i tradycjach mieszkańców Islandii, powiem tylko, że ja też mam taki tatuaż na karku. Zawiera połączenie runy opiekuńczej i wizerunku północnego Uroborosa (Jörmungand) – mitycznego potwora, który zjada własny ogon. Te symbole mają mnie chronić przed złymi mocami i chorobami, ale są też dla mnie jakimś rodzajem pieczęci – świadectwem i pamiątką bardzo mocnych życiowych i duchowych doświadczeń.
Tekst i redakcja: Anna Bugajna i Paweł Kaczorowski
Zdjęcia: Paweł Kaczorowski
[1] Halldór Kiljan Laxness, jedyny islandzki noblista, wydał w 1968 roku powieść znaną na całym świecie jako Under the Glacier. Wersja polskojęzyczna: Duszpasterstwo koło lodowca, opublikowana w 1978 roku przez Wydawnictwo Poznańskie, jest tłumaczeniem (ze szwedzkiego) wcześniejszej wersji tej powieści.
Bibliografia:
-
Alda Sigmundsdóttir, Mała księga dawnych Islandczyków. O zwyczajach, tradycjach i przesądach, tłum. Katarzyna Bażyńska-Chojnacka, Piotr Chojnacki, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 2020.
-
Jak Islandia przyjęła chrześcijaństwo, <http://www.islandia.org.pl/jak.html>.