Primal Scream to zespół niespodzianka. Lubią hipisowskie klimaty i ostrą elektronikę. Potrafią być bardzo retro, ale i supernowocześni. Równie dobrze radzą sobie z brzmieniem organicznym co syntetycznym. Z jednej strony proponują harmonię i gospelowe zaśpiewy, z drugiej przestery i surowe klawisze. Czasem bardziej w stylu Happy Mondays, czasem New Order. Zazwyczaj jednak opowiadali się po jednej z opcji. Nie tym razem. Element chaos w tytule "Chaosmosis" nie jest przypadkowy, za to cała reszta chwilami taka się właśnie wydaje.
To już jedenasty longplay kapeli Bobby'ego Gillespie i trochę jakby podsumowanie ich dotychczasowych dokonań. Gitarowe, rozbujane psychodeliczne "Trippin' on Your Love" z ładnymi chórkami przypomina czasy "Screamadeliki" z kolei, skądinąd znakomitemu numerowi "100% or Nothing" bliżej do czasów "Give Out But Don't Give Up". Co ciekawe w obydwu kawałkach pojawiają się siostry Haim. "When the Blackout Meets the Fallout" może natomiast swym gniewnym charakterem mierzyć się z "Miss Lucifer". A przecież mamy jeszcze kolorowe disco w postaci wyśmienitego "Where the Light Gets In" ze Sky Ferreirą, synthpopowe "(Feeling Like A) Demon Again" czy przypominające muzyczny bigos, pełne niespodzianek "Golden Rope" (momentami transowe, momentami natchnione i jeszcze ten saksofon).
Ani to płyta rockowa, ani elektroniczna. Ani szczególnie przebojowa (choć kilka kawałków fantastycznych), ani też wybitnie alternatywna. Pomieszanie z poplątaniem, zero spójności, ogólny chaos. Naprawdę ciężko rozpatrywać "Chaosmosis" w kategoriach albumu. To zestaw piosenek - raz lepszych, raz gorszych. Częściej jednak lepszych, a na pewno fajnych, które dobrze powinny grać w radiu, na rowerowej przejażdżce czy na festiwalu. Raczej propozycja, by wybrać do swojej playlisty ulubione numery niż rzecz do konsumowania w całości.