Nie padłam na kolana przed nowym albumem Radiohead, ale nie uważam, że to po prostu przereklamowane miauczenie Thoma Yorke'a. Nie będę pisać o płycie roku, ale i nie będę narzekać, że skończyli się na "OK Computer"/"Kid A"* (* - niepotrzebne skreślić).
Przykro mi, ale nie należę do oddanych fanów oksfordzkiej grupy, choć lubię i cenie wiele ich nagrań i uważam, że na żywo są genialni. Nie, nie czekałam na dziewiąty krążek Anglików z wypiekami na twarzy, ale kiedy już się pojawił z chęcią sprawdziłam, co kryje. Trochę się wynudziłam podczas słuchania, przeżyłam też jednak wspaniałe, elektryzujące chwile.
Pisanie recenzji płyty Radiohead wydaje mi się z założenia dość masochistycznym zajęciem. Ten zespół bowiem bardzo polaryzuje słuchaczy. Sympatycy i tak więc sięgną, i sami wyrobią sobie własne zdanie, a sceptyków, nieczułych na talent formacji raczej nic nie przekona, nawet gdyby Radiohead zaczęli grać metal bądź hip-hop (choć tego na nowym albumie nie robią). Dla osoby takiej jak ja, której stosunek do zespołu jest pozytywny, ale daleki od uwielbienia, "A Moon Shaped Pool" jest ładną, nieco filmową, oczywiście klimatyczną i nie zawsze porywającą płytą. Wiem, Radiohead niekoniecznie ma porywać, lecz raczej poruszać, grać na tych najcieńszych strunach naszej duszy, chwytać za serce. Niestety, ja tego nie czuję. Podobają mi się smyczkowe aranżacje, orientalne odcienie, folkowe akustyczne krajobrazy, które ze swych kinowych przygód przyniósł Jonny Greenwood. Urzekają harmonie, ujmuje spokój, delikatność. Jak na Radiohead mało tu kantów, ostrych rytmów, geometrycznej elektroniki. Więcej szybujących dźwięków i tiulowych faktur. Pojawiają się jednak bardziej dynamiczne motywy jak nerwowy "Ful Stop" z rozkręcającą się dramaturgią i przepięknymi wokalizami czy dość surowy "Identikit" z "kosmicznymi" akcentami.
A Moon Shaped Pool
Radiohead
Radiohead