Britney Spears wraca w glorii i chwale? Oczywiście, ona inaczej nie potrafi.
Britney Spears jest artystycznym odpowiednikiem kota, który ma 9 żyć. Jej dziewiąty album zapowiada się na kolejny sukces. Na scenie od ponad 15 lat, a jednak wciąż w formie, wciąż śmiało i skutecznie rywalizuje zarówno z rówieśniczkami jak i młodszymi. Co prawda przed premierą "Glory" było dość spokojnie - żadnych skandali, żadnych dramatów, ale i tak można było mieć wątpliwości, czy dla 34-latki jeszcze jest miejsce na popowym firmamencie. Spokojnie, jest.Singel "Make Me..." z udziałem G-Eazy'ego nie był petardą, hiciorem na miarę tych największych, ale dał znak, że Amerykanka jest na bieżąco. Leniwa, snująca się nieśmiało piosenka jest elegancka i zmysłowa, oparta na współczesnym R&B, w klimacie soundtracku do "Pięćdziesięciu twarzy Greya". Podobnych numerów w zestawie jest jeszcze kilka np. "Just Like Me" czy "Slumber Party".
Wokalistka jednak ma w zanadrzu także typowe dla siebie, figlarne i seksowne numery jak oparty na mocnym bicie, mający wszelkie znamiona przeboju "Do You Wanna Come Overs", skoczne, podbite koncertową elektroniką "Clumsy" czy może nie do końca w stylu Britney, ale kapitalne, okraszone dęciakami i psychodelicznymi klawiszami, lekko retro "What You Need". A w wersji deluxe znajdziemy coś dla latynoskich (całkiem dobre "Change Your Mind (No Seas Cortés)") i frankofilskich fanów gwiazdy (mniej udana "Coupure Électrique") oraz "Better", które mogłoby reklamować letnie festiwale.
"Glory" to zestaw bardzo dobrych bądź co najmniej porządnych piosenek pop. Spears próbuje nowych rzeczy i bez problemu się w nich odnajduje, a jednocześnie pozostaje sobą. Uwodzicielską, wesołą i słodką.