Ekipę Niszy Teatralnej współtworzy Kinga Warszawska. Niniejsza recenzja to debiut krytyczny Autorki na Wywrocie.pl.
Hollyday ma opowiadać o samotności, nieubłaganym przemijaniu, trudnych związkach międzyludzkich i sztucznej, lukrowanej rzeczywistości w którą jesteśmy upychani, a która ujawnia się gdzieś pomiędzy pustymi rozmowami bohaterów, wypowiedziami mającymi de facto wydźwięk aforyzmów .
− Kim jesteś?
− Dzieckiem.
− A świat?
− Domem dziecka.
„Hollyday to inspirowana powieścią Śniadanie u Tiffany'ego Trumana Capote'a historia czarująco szalonej, pięknej Holly, która przyjeżdża do Nowego Jorku na zaproszenie ekskluzywnego magazynu dla kobiet Starlight. Holly będąc u szczytu sławy, musi zmierzyć się ze swoimi marzeniami. Słynne zdanie Andy'ego Warhola: <<W tym kraju każdy miał lub będzie miał swoje dziesięć minut>>, w przypadku Holly jest jak wyrok, który wraz z wygaśnięciem kontraktu skazuje ją na zniknięcie. Jej krótka przyjaźń z Fredem − niespełnionym kompozytorem i początkującym pisarzem, to jednocześnie nadzieja utrwalenia tych kilku minut sławy poprzez stworzenie legendy Holly. ” − tyle dowiemy się ze strony www Teatru Studio o nowej sztuce Michała Siegoczyńskiego. A jak jest naprawdę?
Główną rolę w spektaklu gra Magdalena Boczarska, która dość szczodrze epatuje swoimi wdziękami, znajdującymi się także na plakacie w nieco bardziej odsłoniętej wersji. Bywały momenty, kiedy słuchało się jej całkiem przyjemnie, bo i jej role na wielkim ekranie w jakiś sposób nawiązują do postaci Holly.
W obsadzie znalazły się takie osobistości, jak Ewa Błaszczyk (która może zagrać przysłowiowe drzewo, a i tak zrobi to rewelacyjnie) i Mirosław Zbrojewicz – zdecydowanie najjaśniejszy punkt całego przedstawienia. W rolę Freda wcielił się Piotr Wawer, a w postać Jimmy'ego − Antoni Pawlicki. Ostatni spisał się naprawdę przyzwoicie − miał zagrać „cwaniaczka-przystojniaczka”, naćpanego Kena-geja z chamskimi żarcikami i zrobił to dobrze. W scenie prysznicowej objawił swój „dział produkcyjny” więc można nazwać go aktorem pełną gębą − w końcu pokazanie gołego tyłka (i nie tylko) w teatrze to nie byle co.
Ogólnie biorąc, na scenie pełno jest biegania w bieliźnie, wymiany śliny w różnych konfiguracjach postaciowych, bluzgów i nibymowy z życia wziętej. Ostatnie tendencje pokazują, że sztuka współczesna ma polegać po części i na tym, że ten właśnie zestaw rekwizytów musi być obecny. Hollyday ma opowiadać o samotności, nieubłaganym przemijaniu, trudnych związkach międzyludzkich i sztucznej, lukrowanej rzeczywistości w którą jesteśmy upychani, a która ujawnia się gdzieś pomiędzy pustymi rozmowami bohaterów, wypowiedziami mającymi de facto wydźwięk aforyzmów .
Ważnym elementem sztuki jest ekran, na którym wyświetlane są przeróżne wizualizacje, mające w jakiś sposób ilustrować treść sztuki. Jest to chyba zabieg wszechobecny w dzisiejszym teatrze. To rozwiązanie sprawdza się chociażby w scenie śmierci Holly. Duże znaczenie ma też obecność muzyki. Bruce Springsteen ze swoim utworem Streets of Philadelphia towarzyszy pierwszej intymnej scenie pomiędzy Fredem i Jimmym (jest to chyba swoiste odniesienie się do filmu Jonathan'a Demme'a, ale także do miasta rodzinnego Freda) a No Suprises Radiohead stanowi depresyjnie piękne zakończenie całej historii.
Podsumowując: Hollyday to spektakl niejednoznaczny, na temat którego warto wyrobić sobie swoje własne zdanie − można zrobić to tylko w jeden sposób.
Kinga Warszawska
Nisza Teatralna
HollyDay
Reżyseria: Michał Siegoczyński |
Więcej informacji o spektaklu:
http://www.teatrstudio.pl/hollyday/tworcy.htm
|