Róisín Murphy coraz mniej jest wokalistką, a coraz bardziej artystką.
Na ogół niepokoi mnie, gdy po dłuższej przerwie twórcy przyspieszają i wydają płyty w niewielkim odstępie czasu. O Róisín Murphy byłam jednak spokojna. Na poprzedni album, "Hairless Toys" czekaliśmy 8 lat, na nowy, "Take Her Up to Monto", nieco ponad rok. Można było się obawiać, że otrzymamy jakieś odrzuty, przypadkowe piosenki niepasujące do poprzedniego dzieła (materiał na obydwa krążki powstawał w tym samym czasie), tymczasem jest wręcz przeciwnie.
Najnowsza propozycja eks-frontmanki Moloko wydaje się bardziej przemyślana, bardziej "jej". Jakby "Hairless Toys" było wprowadzeniem, zapowiedzią trudniejszego, bardziej wymagającego kierunku, jaki Murphy obrała. To zestaw jeszcze mniej przebojowy, rytmiczny czy wibrujący. Nie tak skrzący, kolorowy.
Róisín wciąż kocha syntetyczne dźwięki, ale elektronika służy jej do malowania innych, bardziej złożonych krajobrazów. Stonowanych, łagodniejszych, bardziej kontemplacyjnych, czasem uciekających w stronę jazzu. Więcej tu intelektu niż zabawy, więcej wagi przywiązanej do formy, muzycznej struktury niż skupienia na przebojowości, przystępności. Mniej popu, więcej eksperymentów.
"Take Her Up to Monto" to spójny, dopracowany projekt. Muzyczna projekcja nieco szalonych artystycznych wizji Róisín Murphy znanych z koncertów czy teledysków.
Róisín Murphy
Take Her Up to Monto